*- szata graficzna niebawem
Odrobina szczęścia, trochę przypadku i odwiedziłem imprezę organizowaną przez Smoczą Kompanię. Był to II Turniej Rycerski na Zamku w Czersku. Rok temu odbyła się pierwsza edycja tego turnieju, niestety wtedy nie było mi dane odwiedzenie czerskiego zamku...
Zamek wybudowano na wzgórzu, na którym przedtem stał gród z drewniano ziemnymi obwarowaniami z wybudowanym w XII wieku kościołem św. Piotra. Zamek w XIII wieku pełnił ważną rolę w planach Konrada Mazowieckiego, który w tutejszych lochach przetrzymywał między innymi Henryka Brodatego, a później Bolesława Wstydliwego. Na przełomie XIV i XV wieku zamek przebudowano na miarę stolicy Mazowsza, solidny ceglany mur wybudowano na kamiennych fundamentach na planie dziewięcioboku z nieregularnymi bokami. Podnosząc obronność tego założenia zamek wyposażono w czworoboczną bramę wjazdową i w dwie okrągłe baszty (zachodnią i więzienną), początkowo prawdopodobnie miały wysokość podobną co mury zamku.
Obecnie zamek, mimo że podupadł na przestrzeni wieków w ruinę, dalej urzeka swoim czarem. Mimo zniszczenia praktycznie całej jednej ściany murów, możemy wyobrazić sobie, jaki w czasach świetności zamek ten budził respekt przed intruzami. Obecnie, z tego co widziałem, na zamku prowadzone są drobne prace naprawcze przede wszystkim cegieł w murach, które czas nadwątlił już swoim zębem. Pierwsze większe prace rekonstrukcyjno-naprawcze zamku przypadają na lata 80 XX wieku, prowadzono je niestety bardzo nieudolnie, przykładem mogą być części zewnętrznego muru – gdzie cegły z prac rewitalizacyjnych odpadają razem o średniowiecznym rodowodzie na zawsze już odchodząc w zapomnienie. Po cichu i w głębi duszy wierzę, że takie turnieje jak ten wpływają na atrakcyjność zamku, ściągając publikę, która wydaje tutaj pieniądze, które może są przeznaczane w części na ochronę zamku przed niszczycielsko działającym czasem.
Osobiście urzekły mnie „wpisy” na cegłach. Podpisy zostawiali tu ludzie zwykli, tacy jak ja, którzy chcieli pozostawić jakiś ślad po ich pobycie na zamku, prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy z tego, że to co napisali przetrwa dziesiątki lat. Nie jestem oczywiście zwolennikiem niszczenia zabytków, ale mówię w tym przypadku o wpisach sprzed parudziesięciu lat, kiedy świadomość słowa „zabytek” nie miała takiej wagi jak teraz. Najstarszy wpis, który znalazłem, a za razem chyba jeden z najpiękniejszych na całym zamku pochodzi z 1896 roku. Inskrypcja brzmi: „Cez. I Hel. | Terajewicz | 3/IX 1896r.”, jeśli połączymy to z ciemniejszą cegłą oraz pięknym pismem całość staje się niepowtarzalna. Ufam, że jest to „wpis” oryginalny, a nie jakiś współczesny „żart”. Widząc to pierwszy raz wyobraziłem sobie dwójkę młodych, zakochanych w sobie ludzi, którzy nieopodal tego miejsca rozłożyli się z kocykiem podziwiając piękne, wtedy jeszcze niezurbanizowane wcale, tereny otaczające czerski zamek.
Baszty zamkowe zdobione są w piękne, charakterystyczne dla Mazowsza motywy tworzono z ciemniejszych cegieł. Wewnątrz zamku niestety nie pozostało wiele reliktów przeszłości, a chyba najcenniejszym są relikty XII wiecznego murowanego kościoła, niestety to co zobaczyłem na zamku można nazwać chyba tylko bezmyślnością. Podczas badań archeologicznych (prawdopodobnie mniej więcej też w latach 80' XX wieku) przekopano całe wnętrze zamku kilka metrów w głąb, i po badaniach wszystko z powrotem zakopano, poza właśnie reliktami kościoła św. Piotra, które pozostawiono w leju otoczonym później metalowymi barierkami i łańcuchem. Bez problemu można je pokonać, z resztą z jednej strony jest łagodniejsza skarpa i wejście w obręb fundamentów. W trakcie całego turnieju kiedy patrzyłem w kierunku tego zabytku serce mi się krajało, relikty te służył dzieciom jako plac zabaw, skakały sobie radośnie po murowanych fundamentach kościoła, a ich rodzice patrzyli z uśmiechem jak bawią się ich dzieci. Wszystko to sprawiło, że kiedy przed odjazdem widziałem jak wygląda wnętrze załamałem się, część kamiennych ścianek była przewrócona do „wnętrza” kościoła... Może sposobem na zachowanie tego co zostało byłby po prostu wyniesienie i zrekonstruowanie fundamentów kościoła na dzisiejszym poziomie zamku.
Myślę, że po tym krótki wstępie czas najwyższy, żeby przejść do opisu wydarzeń i moich odczuć związanych bezpośrednio z turniejem. Na Czersk wyruszyliśmy około godziny 8.30 w piątek ze Śląska, większa część podróży przebiegała sprawnie, niestety od Grójca po Górę Kalwarię spotkały nas „małe” niedogodności, a to źle oznakowany objazd w Grójcu, a to kilku kilometrowy korek do ronda w Górze Kalwarii (to chyba jedyne rondo na Mazowszu poza Warszawą i każdy chce przez nie przynajmniej raz w życiu sobie przejechać). W każdym bądź razie już około 13 rozpoczęliśmy rozbijanie się w obozie na terenie hufca małopolskiego. Miałem przyjemność podróżowania na Czersk z Markiem z Bytomia, dowódcą małopolskiego hufca, i z nim też mogłem mieszkać w czasie turnieju (za co bardzo serdecznie mu dziękuję). Na miejsce rozbicia namiotu wybraliśmy teren z dala od głównej arterii komunikacyjnej obozu z nastawieniem na cieszę i spokój. Cieszył fakt, że poszczególne hufce jeszcze przed rozbijaniem się uczestników, miały jasno widoczne granice. Rozbijanie namiotu poszło fantastycznie szybko i po godzinie przy już rozbitym namiocie mogliśmy odetchnąć. Pogoda w tym momencie była wręcz nie do uwierzenie 25 'C, lekki wietrzyk, można było się nawet opalać. I tak, błogo przy pięknej pogodzie i w znakomitym towarzystwie upływało piątkowe popołudnie. Wieczorem na każdy hufiec zostało przydzielone jedzenie, początkowo wydawało się mi, że jest go stanowczo za mało na 3 dni dla wszystkich, jednak było go w sam raz. Trochę dziwnym pomysłem było chyba jednak wydanie mięsa na 3 dni też w piątek wieczorem, zapewne zaoszczędziło to pracy Smoczej, ale... O ile wędzony boczek bez problemu nadawał się do pieczenia na ruszcie jeszcze w poniedziałek rano, o tyle udka z kurczaków na pewno nie wytrzymałby tej próby czasu. Inne mięsa z ochotą jedzone w sobotę, w niedzielę wydzielały już mało apetyczny odorek, niestety nie każdy z uczestników zabiera ze sobą przenośną lodówkę, a kopanie lodówek w miejscu naszego obozowania, na terenie średniowiecznego podgrodzia, jest karane z kodeksu prawnego.
Resztę wieczoru spędziłem przy ognisku z Markiem i częściom Bractwa Rycerskiego Zamku Przemysła II rozmawiając i piekąc kurczaki. Nie dalej niż około 23.oo już opatulony w wełniany koc i płaszcz zasypiałem w oczekiwaniu na to co przyniesie pierwszy dzień turnieju. Noc była bardzo ciepła, wiec spało mi się wyśmienicie, mimo że już około 7.oo byłem na nogach to nie czułem w ogóle zmęczenia. Wychodząc z namiotu zobaczyłem teren hufca małopolskiego prawie w całości zapełniony namiotami. Rozbijanie kończyli Gladii Amici i Miechów – główne siły hufca małopolskiego. Na śniadanie mięsko z rusztu po prostu rozpływało się w ustach, świeżutkie, smaczne, ale odczucia kulinarne pozostawię na boku. Po śniadaniu powoli wdrażano nakaz ubierania się w stroje historyczne, więc około godziny 11.oo moje serce uradowane było z braku współczesności w obozie, niestety nie na długo...
Oficjalne rozpoczęcie turnieju było coraz bliżej, więc po przeglądzie uzbrojenia i strojów, wnikliwie dokonanym przez dowódcę hufca, zarządzono wymarsz. I tak jak każe tradycja i idea śląsko-małopolskiego hufca wymarsz odbył się z pełną pompą – przodem elita, więc kilku herbowych rycerzy, za nimi chorągwie, później ciężkozbrojni, lekkozbrojni i pozostała część gawiedzi obozowej. Może i wymarsz nie był tak pełen przepychu jak na Iłży 2008, najważniejsze jednak jest to, że pod „słońcem Mazowsza” powiewały dumnie obok siebie chorągwie Małopolski i „Dolnego Śląska”, choć może lepiej powiedzieć Śląska opolsko-raciborskiego. W tym momencie nasuwa mi się kolejna konkluzja. W ten dzień, podczas tego wymarszu, podobnie jak do niedzielnej bitwy to ja niosłem chorągiew małopolską. A dla mnie to ogromny zaszczyt być chorążym, zaszczyt na który w głębi serca wiem, że jeszcze nie zasłużyłem ani wkładem w rekonstrukcję, ani wkładem do imprez. Będę robił jednak wszystko, żeby usłyszeć kiedyś od kilku osób, których personalia pozostawię w tajemnicy, że mogę nieść chorągiew małopolski, ponieważ na to jakoś zasłużyłem. Wydaje mi się, że w XIII wieku podobnie jak dziś, możliwość dzierżenia w boju chorągwi z herbem księcia, czy później herbem państwa, do bitwy, czy gdziekolwiek indziej, była zaszczytem bezcennym. Tak więc i teraz niesienie chorągwi na naszych imprezach powinno być doceniane, a kto tego nie rozumie, powinien się zastanowić nad tym.
I ruszyliśmy, po przejściu z obozu do bramy już na zamek wkraczaliśmy przy odgłosach rogów i ustawiliśmy się na wyznaczonym miejscu w oczekiwaniu na wybrankę księcia Konrada. Powiem tylko, że wejście księżnej razem z orszakiem było niemal tak wspaniałe jak nasze (upsss...). W międzyczasie jednoosobowy oddział prewencyjny – Drzewiak, przeprowadził akcję wybierania na chybił trafił ludzi, ażeby Ci przedstawili się z jakiej są grupy rekonstrukcyjnej, co nie jednego bardziej nieśmiałego wprowadziło w zakłopotanie, a jak policzki im się rumieniły. Po przybyciu Księżniczki na zamek i wymianie uprzejmości między narzeczonymi zakończyło się oficjalne rozpoczęcie turnieju. Następnie odbywały się eliminacje turnieju samojeden, których nie widziałem, na swoje wytłumaczenie mogę tylko powiedzieć, że umilałem czas damom nie zainteresowanym zmaganiami walczących. Deszczowy poranek i mgliste przedpołudnie już się kończyły, kiedy nad czerskim zamkiem pojawiło się słonce opromieniając dalsze potyczki lekkozbrojnych. Czas biegł bardzo szybko przy wspólnych rozmowach przy ognisku, a że z większością znajomych widziałem się pierwszy raz od wakacji tym bardziej tematom rozmów nie było końca. W celu rozprostowania nóg poszedłem spacerkiem w kierunku zamku oglądając kramy, ograniczyłem się jednak do tych na zamku, ponieważ inne były jak dla mnie zbyt festynowe, chociaż robili smaczne gofry. Spacerując pomiędzy kramami, razem z spotkaną po drodze Magdą, w obrębie murów zastanawiałem się, co decydowało o tym, że ktoś ma kram tu, a nie na zewnątrz. Liczyłem, że spotkam tu tylko rzemieślników historycznych, ale niestety wyglądało to trochę inaczej, choć oczywiście byli dobrzy rzemieślnicy z wyrobioną marką, na niektórych kramach widziałem dziwne miedziane ozdoby lub plastikową biżuterię typu „hand made”. Niewybaczalnym byłoby, gdybym z takiego spaceru po kramach, wrócił z pustymi rękoma, a 3 mery jasnobrązowej wełny zawsze się przydają, tym bardziej że jej cena była przystępna, czego nie można powiedzieć o lnie, który kosztował nawet 40 złotych za metr.
Już jako szczęśliwy posiadać trzy metrowego kawałka wełny trafiłem na turniej walk 5 na 5, a że obserwowałem go praktycznie cały, poświęcę mu trochę więcej czasu.
1.Pozytywnie zaskoczony byłem „rycerzami” zakonnymi, którzy z roku na rok wyglądają coraz lepiej, a do tego turnieju na prawdę estetycznie prezentowali się bardzo dobrze. Zdziwiłem się jednak widząc, że zakonni nie odrobili chyba treningów kondycyjnych przed sezonem, ponieważ po drugim starciu, aż żal się robiło kiedy bezwładnie padali na ziemię łapiąc oddech. Jako, że zakonnym nie jestem dodam, że żadna zakonna 5 nie zakwalifikowała się do finału.
2.Chwała walczącym po jedynej i słusznej stronie (Małopolski oczywiście) za zajęcie trzeciego miejsca w turnieju i prowadzenie wyrównanej walki z Białorusinami „niebieskimi”.
3.Gościom zza granicy należy oddać wieniec laurowy za zwycięstwo i zajęcie drugiego miejsca, ale czy można być dumnym z tak odnoszonych zwycięstw... Chwyty w stylu samuraja, czyli podejście od tyłu i podduszanie mieczem położonym na szyi przynajmniej mi się nie podobały, tym bardziej kiedy widziałem jak miecz ten mocno wygina się na szyi pod siłą oporu jaką postawił atakującemu Bejdon. Nie podobało mi się też używanie dwuręcznej kosy w starciach bohurowych, nie dość, że można się na nią o wiele tragiczniej przypadkiem nabić niż na miecz, to uderzanie nią z całej siły przez plecy... Kiedy w ferworze walki doszło do kontuzji jednego z Białorusinów, na jego miejsce jakby z automatu wskoczył nowy świeży walczący, na co zwrócił uwagę jeden z sędziów, i walczono 4 na 4, ale wypoczęty zawodnik i tak pozostał na placu walki, ponieważ zszedł jeden z walczących od początku, tego niestety już żaden z sędziów nie zauważył.
Być może w wieloosobowych bohurtach, w których spotyka się około 10 walczących należałoby wprowadzić większą ilość sędziów, nie mówiąc już o 2,3 osobach oddzielających walczących od wszechobecnej publiki. Naturalnie to mój punkt widzenia, widząc filmy z bohurtów zza naszej wschodniej granicy można odnieść wrażenie, że tam takie zagrania są normalne, ale walki odbywały się na polskim gruncie, więc powinno się chyba zasad przestrzegać takich jakie obowiązują u nas. Tak więc podsumowując 2 pierwsze miejsca na pudle dla Białorusinów, 3 miejsce dla naszych. Kiedy obserwowałem te zmagania ciężkozbrojnych pierwszy raz zachciało mi się walczyć na miecze, jednak złożona jakiś czas temu przysięga pewnej osobie, że do walki nie wyjdę w maszynowo szytej przeszywanicy, a tym bardziej w nienitowanej kolczudze obowiązywać będzie mnie zawsze, więc na razie walczę z przeszywanicą.
Po turnieju miło wspominam wędrówkę dookoła zewnętrznych murów zamku z Anuszką, Aubreyem i Libuse, to wtedy pierwszy raz widziałem te wpisy na cegłach. Potem wróciłem do obozowiska, usiadłem sobie na skarpie średniowiecznego podgrodzia (tam gdzie się rozbiliśmy) i dłuższą chwilę zastanawiałem się nad sensem rekonstrukcji, a że historycznie poprawne miody pitne szybko i gwałtownie kołaczą w głowie – tym burzliwsze były moje przemyślenia. Czas przed ucztą spędziłem na opiniotwórczych dyskusjach wewnątrz-hufcowych z Sławkiem, Magdą, Markiem, Piotrkiem, Bejdonem, wyliczać można by bez końca...
Wieczorem wszyscy ruszyliśmy na ucztę, jako że trochę się spóźniliśmy, i wszyscy siedzieli już przy stole, więc mieliśmy mały problem z ulokowaniem się, żeby usiąść, ale trochę kombinacji tu uśmiech, tam oczko i udało się wynaleźć kilka ławek na których mogliśmy spożyć wieczerzę. Wydawanie posiłków na raty i przy jednym „szwedzkim stole” bez poinformowania ludzi jak to się je, ja bynajmniej nie słyszałem, wprowadziło trochę chaosu i zamieszania. Jako że nie chciałem tłoczyć się w masie poruszanego wonią jedzenia mięsa poczekałem, aż się trochę przy stole wyludniło, a że mam szczęście trafiłem, kiedy akurat stała przy stole ciepła kasza z gulaszem. Jedna dużo chochla kaszy, 2 kiszone ogórki i w tym momencie nie potrzebowałem nic więcej do szczęścia. Po posiłki nic nie przeciągało mojej uwagi na tyle, żeby tam pozostać na uczcie, więc nieśpiesznym krokiem udaliśmy się do obozu. W bliżej trudnym do określenia dla mnie momencie znalazłem się siedząc na ławce pośrodku obozu (na drodze) w ciemnościach obok Łukasz Żurka Turka, Niuńka i Krivy. Dziwne, aczkolwiek zacne napoje trafiały w tym czasie do mojego krwiobiegu, nie wiem czy to przez te napoje, czy przez świeże mazowieckie powietrze, ale zupełnie nie chciało mi się spać. Znudzeni siedzeniem w ciemnościach postanowiliśmy przenieść się bliżej ognia. Niuniek w swoim Tupolewie 3 razy podchodził do lądowania, w tym raz w bardzo ekwilibrystyczny sposób się rozbił. Osobiście o ten wypadek podejrzewam Turków i ich paliwo do samolotów, ale to tylko jedna z moich teorii. Mimo jednego nieudanego lądowania cało i bezpiecznie dotarliśmy do ogniska w hufcu małopolskim, gdzie część ludzi zmęczona udawała się już na spoczynek. Pozostała część obozu najechała hufiec najemny przy ich ognisku, gdzie dane było mi wysłuchać cudownej poezji wędrownego barda Drzewiaka, któremu jak mówi pieśń, nie udało się porzucenie Smoczej Kompanii.
Część ludzi powoli udawała się na wartę pełną niebezpieczeństw na zamku opuszczając ognisko, udało im się również zabrać tam kwiat (a w zasadzie jeden kwiatuszek) małopolskiego rycerstwa. Zostałem z kilkoma osobami przy ognisku i z Krivą, z którą rozmawiałem na niezliczoną ilość tematów, które nawet wtedy było trudno zliczyć...
Ognisko dogasało, żar się tlił, w koło tylko cisza, ćwierkanie bardzo rannych ptaszków i mgła, wielka, gęsta, nieprzenikniona mgła, która spowiła cały obóz dodając mu niezapomnianego, wręcz magicznego uroku. Postanowiliśmy jednak udać się też na spoczynek do swoich namiotów, jednak zanim tam dotarłem, spotkałem Siwego i Bejdona udających się powoli na wartę, była wtedy chyba 5.oo, następnego dnia nie czułbym się dobrze, gdybym odmówił wspólnego udania się na wartę razem z nimi... więc poszedłem.
Już przed bramą zamku słyszeliśmy odgłosy hulanek i zabaw, które z każdym krokiem po kamiennej, śliskiej od rosy drodze prowadzącej na zamek, narastały. Zza ostatniego namiotu z mgły wyłoniło się ognisko i biesiadująca przy nim grupka wartowników, których w tym momencie było zdecydowanie ponad stan. Jak to bywa w takich sytuacjach i przy wszechobecnym krążącym dzbanuszkiem z miodem, rozmów było co niemiara, w niektórych sytuacjach nawet chyba rozmawiający nie wiedzieli do końca o czym rozmawiają, ale nie miało to żadnego znaczenia. Nie każdy poprzednią noc mógł w spokoju przespać jak ja, więc zmęczenie dawało o sobie znać wartownikom, na koniec warty zostaliśmy ja, Siwy i Bejdon. Zmienili nas punktualnie członkowie Bractwa Rycerskiego Zamku Przemysła II, Miechów położył się spać, a ja pod wpływem przypływu sił witalnych porwałem aparat i wróciłem się na zamek. Jeszcze raz w ciszy i spokoju odbyłem spacer poza murami zamku, myśląc o tych którzy mogli tedy przede mną chodzić zrobiłem kilka zdjęć i udałem się potowarzyszyć chwilę wartownikom przy ognisku. Już było jasno, ale słońca przez mgłę nie było widać. To wtedy rano pierwszy raz „wszedłem” do kościoła, to było przeżycie które najbardziej zapisze się w mojej pamięci. Wyobraziłem sobie, stojąc pośrodku fundamentów, kształt tego kościoła, jego romańską prostą budowę, surowe wnętrza... dreszcz przebiegł po moim kręgosłupie, przez kilka sekund byłem w XIII wieku i... było mi tam dobrze.
Kiedy warta się skończyła, poszedłem do obozu, gdzie spotkałem Marka przy ognisku, uznałem, że dobrze będzie się chwile przespać, zawinąłem się w namiocie w koc i szybko zasnąłem.
Niestety nie pamiętam o czym śniłem, obudziłem się po 10.oo, krótka chwilę w namiocie dochodziłem do siebie, a kiedy odsłoniłem jedną z burt namiotu, zdecydowanie odechciało mi się z niego wychodzić. Niebo na całej długości zaciągnięte było ciemnymi chmurami, co kilka minut z niemal zegarmistrzowską precyzją na moją twarz spadały krople orzeźwiającego deszczu. Musiałem zmusić się do wyjścia, ale już po porannej toalecie czułem, że mimo wszystko to będzie dobry dzień.
Na obiad nie mogło być oczywiście nic innego, jak pyszny boczek z rusztu. To na Czersku przekonałem się, że ruszt to jeden z najważniejszych elementów kuchennych. Do zestawu wystarczy tylko nóż i mamy wszystko co potrzebne, żeby przygotować czy to mięso z rusztu, czy boczek, który po upieczeniu wrzucany na kromkę chleba i z przyjemnością zjadamy. Nie brudząc żadnych naczyń jesteśmy najedzeni i uśmiechnięci – praktycznie same plusy.
Będąc na zamku widziałem kilka „walk pokazowych”, przyznam szczerze, że liczyłem na coś w rodzaju walk pokazowo-traktatowych, mimo że w XIII wieku traktaty popularne nie były.
Po południu odbywały się jeszcze manewry piechoty lekkozbrojnej połączone z kilkoma starciami. Miłym dla oka był widok maszerujących równo, prawie 20 lekkozbrojnych, którzy raz za razem zmieniali szyk na nowy. Bitwa pomiędzy lekkozbrojnymi prowadzona była w formule light, jednak i to nie zapewniło całkowitego wykluczenia kontuzji, przekonał się o tym między innymi Rafał z BRZP II, którego nawet kapalin nie ochronił przed rozcięciem obok nosa, do teraz nie potrafię sobie wyobrazić jak ta (chyba) włócznia przeszła przez rondo kapalinu i ugodziła go w twarz. Pokazuje to za razem, że mimo dobrych chęci z bronią drzewcową nie ma żartów. Nie wiem czy to w tych starciach, ale Tomal także doznał kontuzji, która niezwykle malowniczo wkomponowała się w jego rumiane lico. Dla publiki takie otwarte rany są jak woda na pustyni, więc obserwujący to ludzie na pewno z widowiska byli zadowoleni. Jako podsumowanie tej części idealnie nadaje się motto: „Trening czyni mistrza”, więc lekkozbrojnym manewrom mówimy zdecydowane tak, mimo że podobnie, jak to jest z traktatami, trudno w tym okresie mówić o czymś takim jak szyk lekkozbrojnych w walce.
Po wizycie na zamku, już w obozie trafiłem na zajęcie prowadzone przez dr Grzegorza od nitowania z OMAC'u, który jako jeden z nielicznych udostępnia „narzędzie dzięki którym i ty możesz zrobić sobie kolczugę nitowaną” - koniec reklamy. Fakt faktem, jak dla biednego studenta może trochę za drogie, ale zawsze jest to jakaś furtka umożliwiająca posiadanie poprawnie zrobionej kolczugi, która nie będzie kosztowało kilka tysięcy złotych.
Wieczorem na znów na zamku odbywała się bitwa, na której stawili się wszyscy tak lekkozbrojni, jak i ciężkozbrojni. Przed samą bitwą odbyła się kontrola uzbrojenia, której najważniejszym punktem było sprawdzenie ostrości grotów włóczni i ich ewentualne wycofanie z walki. Wydaje mi się, że ostrzony wyrób halabardopodobny może wyrządzić więcej krzywdy niż stępiona włócznia ze zwykłym grotem, aczkolwiek te pierwsze do walki dopuszczone zostały. Pomysł walki odwróconymi włóczniami jest dobry, jeśli się go przećwiczy i wskaże jakie ma on zalety i wady, co nie odbyło się na Czersku. Nad sposobem walki włóczniami toczą się już od dłuższego czasu dyskusje, więc nie będę prowadził tutaj długiego wywodu... Walcząc odwróconym grotem do tyłu przeciwnikowi z przodu na pewno krzywdy się nie zrobi, ale jeśli walczy się w dużym tłoku, to łatwo można uszkodzić kolegę z tyłu, np. przy markowaniu pchnięcia. Użycie włóczni jako halabardy i zadawanie nią ciosów od góry do dołu, zamiast przód tył, choć nie wygląda najefektowniej, jest bodaj najbezpieczniejszym sposobem używania tej broni. Po przeglądzie uzbrojenia, można było ustawić się w szyki i przygotowywać do boju. Bitwa dla publiki oczywiście od początku była „ustawiona” i finalny rezultat znali wszyscy. Miło walczyło się po stronie Konrada wiedząc, że wygra się mimo złamanych szyków swoich wojsk i masakry sojuszników po lewej flance. Tak jak bywało to już na inscenizacjach – wszyscy podzielili się na 2 grupy: ciężko i lekko zbrojnych. Jako, że pełniłem funkcję małopolskiego chorążego mogłem uważnie przyglądać się bitwie z bliska. Siła i przewaga lekkozbrojnych z hufców mieszczańskiego i bagritowego polegała na tym iż atakowali oni wszyscy razem, co skutecznie niweczyło wszystkie starania walecznych lekkozbrojnych księcia Konrada, odważnych, ale podzielonych na Małopolan i hufiec wschodni. Tak więc, gdyby nie to, że finalny wynik był znany, jestem pewien, że po stronie lekkozbrojnych Konrad niestety poniósłby porażkę.
Kolejny wywód, zacznę od słowa „chorągiew”. To ją zdobywano, żeby złamać morale przeciwników, to wokół niej formował się się wojska w najtrudniejszych chwilach...
Żeby daleko nie szukać można zacytować fragment „Sagi o Egilu”, choć może Skandynawia nie była centrum Europy, to jednak ciekawe źródło z 2 połowy XIII wieku może pomóc nam poczuć mentalność tamtych czasów...
„ (...) Były dwa główne oddziały. Jarl Alfreir przewodził jednym i przed nim niesiono znak. W tym oddziale było wojsko, które do niego już poprzednio należało, a prócz tego, które napłynęło z pobliskich dzielnic. (...) [Egil i Thorolf] Zatknęli wysoko swój znak, a chorążym był Tforfid Zuchwały*. Całe ich wojsko miało norroeńskie tarcze i norroeńskie uzbrojenie oraz przyodziewek wojenny. W tej armii byli wyłącznie norroeńscy mężowie, bez wyjątku. (...) Adils zaś ścigał najpierw tych, co uciekali, ale długo ich nie odprowadzał, wrócił wnet tam, gdzie się walka odbywała, i natarł ostro. Gdy Thorolf to zobaczył, zwrócił się przeciw jarlowi, każąc tam nieść proporzec, i rozkazał swoim ludziom, by posuwali się zwartym szeregiem, gęsto jeden za drugim. (...) Thorolfa ogarnął szał walki, zarzucił tarczę na plecy, a oszczep ujął obydwoma rękami, woje zaczęli z przerażeniem usuwać się na lewo i prawo, położył trupem mnóstwo. W ten sposób wyrąbał sobie drogę w kierunku proporca jarla Hringa i nic nie było w stanie mu się oprzeć. Zabił człowieka co niósł proporzec, i przetrącił drzewce proporca. Potem wbił oszczep w pierś jarla przez zbroję, i na wylot przez ciało, tak że szpic sterczał po drugiej stronie między łopatkami. (...) Wtedy popłoch ogarnął całe wojsko, wszyscy zaczęli uciekać na oślep. Wikingowie w pogoń za nimi i wtedy nieprzeliczone mnóstwo uciekających padło. Adils zdarł swój proporzec, dlatego nikt nie wiedział, czy to on ucieka, czy kto inny. (...) Szkoci, zabiwszy Thorolfa, wodza, wznieśli okrzyk zwycięstwa. Egil usłyszał okrzyk i zobaczył, że proporzec się cofnął. Wówczas domyślił się, że Thorolfa już za proporcem nie ma. Jak oszalały popędził naprzód, przecisnął się między walczącymi, dotarłszy na miejsce dowiedział się, co się stało, podniecał, by znów rzucili się naprzód, sam przedarł się i szedł pierwszy. W ręku miał miecz, Węża Nadr. Szedł jak nawałnica, rąbał na obydwie strony i powalił wielu. Thorfid niósł proporzec tuż za nim, reszta wojów skupiła się koło proporca i rozszalał się straszny bój. Egil parł naprzód, aż nie spotkał jarla Adilsa. Nie walszyli długo, Adils padł i wielu wojów wokoło niego.
„Saga o Egilu”, ze staroislandzkiego przełożyła Apolonia Załuska-Stromberg, Wydawnictwo Poznańskie, 1974
*W źródle niosący chorągiew zostaje wymieniony z imienia, co oznacza, że nie jest to byle jaka, pierwsza lepsza osoba.
... A ja stałem sobie z chorągwią małopolską, obserwując jak z lewa do prawa, i z prawa do lewa przetaczają się walczący, sojusznicy, przeciwnicy, wszyscy. Nikt nawet na mnie nie spojrzał, a gdyby ktoś podszedł i grzecznie powiedział, że nie żyję i mam oddać chorągiew, cóż mógłbym zrobić... Byłaby to wielka ujma w honorze, nawet nie tyle dla mnie, jak dla hufca, który bez chorągwi mógłby w ogóle stracić morale. Piszę o tym, ponieważ świadomość, że chorągiew można zabrać, może skłoni do refleksji, że chorągiew powinno się bronić.
Potyczki ogólnie nie były kontuzyjne i wszyscy dobrze się bawili. Płonące snopki siana dodawały dramatyzmu walce, a to w połączeniu z zaangażowaniem walczących, stworzyło dla publiki niezapomniane widowisko. Cieszy fakt, że mimo używanie włóczni kontuzji było mało, bitwa to zdecydowanie rokuje na kolejne ciekawe starcia w tym i kolejnych sezonach.
Po wieczornej bitwie wszyscy w dobrych humorach udaliśmy się do obozu, a na zamku rozpoczęto przygotowania do niespodzianki, chwila odpoczynku przy ognisku i już naszych uszu dobiegło wołanie, że zapraszają na zamek. Idąc na zamek, zasłyszałem co powtórzę, iż wielką niespodzianką byłoby, gdybyśmy jako niespodzianki nie zobaczyli filmu „Dawno temu w Iłży”. Słowa te stały się niemal samospełniającą się przepowiednią, i już w bramie zamku widziałem przy jednej ze ścian duży „ekran”. Po znalezieniu miejsca siedzącego i krótkim słowie wprowadzającym reżysera, rozpoczęła się prezentacja filmu „Dawno temu w Iłży”.
Nie będę opisywał fabuły filmu, gdyż zepsułbym innym przyjemność jego oglądania, po krótce tylko film podsumuję. Trzeba oddać hołd i pokłonić się w pasie Smoczej Kompani za to, że podjęła się tego ciężkiego i trudnego do realizacji projektu. Takie działania popularyzują naszą pasję, i tworzą podwaliny pod zmienienie wizerunku „turniejowego rymcerza”, który od lat pojawia się w mediach. Jestem pełen podziwu dla pracy jaką włożono w nakręcenie tego filmu, a także chęci, bo bez tego, chyba by się nie udało. Film powstawał na przestrzeni ostatnich kilku lat, więc pewne uchybienia pod kątem kultury materialnej są widoczne... ale na tym komentarzu zakończę. Jeszcze raz wielkie słowa podziwu.
Po filmie była krótka przerwa techniczna na zamku związana z przygotowaniem uczty i znów po 30 minutach wychodziliśmy z obozu na zamek, droga obóz – zamek, zamek – obóz, na długo pozostanie w mojej pamięci. Tego wieczora było o tyle lepiej, że część ludzi wyjechał wcześniej do domów i każdy z uczestników niedzielnej uczty miał swoje własne miejsce przy stole, bez przepychania się i ścisku. Pogoda jak na ucztę przystało – dopisała, na twarzach uczestników więc malowały się niezliczone uśmiechy. Jeszcze przed wniesieniem potraw na stół po odbyło się rozdanie nagród i wzajemne kurtuazyjno-przyjacielskie sceny, które jeszcze bardziej poprawiły klimat. Amor, ja widziałem, a widziałem prawie wszystko, to jak Kłajpeda oddał nagrodę, za 3 miejsce w turnieju samojeden, swojemu przeciwnikowi, który podczas walki doznał kontuzji, też. Kodeks honorowy, kodeks rycerski – w naszym rozumieniu, spisany nie istniał, ale pewne zachowania wynikały po prostu z wpajanej tradycji, wiary w ludzi i w Boga, dusza się cieszy, kiedy na turniejach także możemy oglądać podobne zachowania, które nie biorą się z chęci poklasku i sławy, zachowania którymi kieruje potrzeba serca i klimatu. Zatrzymując się chwile przy honorowym postępowaniu, nie mógłbym pominąć Indara, który docenił odzyskanie jego wianka z kwiatów, w trakcie bitwy, przez Sławka. Może te czyny niepozorne, i prawie niezauważalne, nie tworzą wspaniałych imprez, nie pisze się o nich nigdzie, ale to one są kwintesencją odtwórstwa... kiedy dbanie o kulturę materialną, łączy się z dbaniem o mentalną sferę odtwarzania XIII wieku. Wypada wspomnieć także, że nagrodę za całokształt pracy włożonej w turniej i ogólnie za całokształt działalności na Smoczych majówkach, otrzymał Amor ei!, który będzie musiał zrobić się na rycerza, przecież z takim probusowym pasem nie przystoi mieszczanowi. Trudy turnieju i zmęczenie zaczęły mi już wychodzić ze mnie, szybko więc po uczcie znalazłem się w inkubatorze. Budowa inkubatora: na dole 3 futra wełniane, koc wełniany i 3 futra wełniane, jako przykrycie: koc wełniany, 2 płaszcze wełniane... Człowiek czuje się jak w najlepszym hotelu, polecam kiedyś wypróbować.
Wydaje mi się, że nie potrzeba zbytniego podsumowywania II Turnieju Rycerskiego na zamku w Czersku, ponieważ to co napisałem, jest jednym wielkim podsumowanie, jeśli będę mógł za rok, także odwiedzę czerski zamek, bo warto.
Pozdrawiam,
Łukasz
środa, 26 maja 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)