czwartek, 18 sierpnia 2011
Jak, na podstawie XIII wiecznych źródeł historycznych, noszono paski cywilne w Europie Zachodniej?
Jak, na podstawie XIII wiecznych źródeł historycznych, noszono paski cywilne w Europie Zachodniej?
Odpowiedź na postawione wyżej pytanie wydaje się prosta, ponieważ nosimy paski tak jak większość rekonstruktorów historii i uznajemy to za wystarczającą rekomendację. Jednak po dłuższym zastanowieniu się dochodzimy do wniosku, że nie badaliśmy, źródeł historycznych pod kątem występowania w nich pasków cywilnych, jeśli w ogóle przeglądaliśmy źródła. W tym artykule postaram się przybliżyć i omówić zagadnienie związane z noszeniem pasków cywilnych. Przedmiotem badań są przedstawienia pasków cywilnych z Europy Zachodniej, ponieważ baza manuskryptów z tamtych terenów pozwala nam na wyciągnięcie pewnych wniosków. Praktycznie niemożliwa jest podobna analiza, jeśli mielibyśmy się opierać na źródłach ikonograficznych z terenów Europy środkowej, dlatego że źródła te są zdecydowanie uboższe. Dodatkowo iluminacje w manuskryptach Europy Środkowej częściowo były iluminowane przez zachodnich iluminatorów.
W artykule przedstawię kilka źródeł historycznych z terenów Europy Zachodniej datowanych na XIII wiek. Wykorzystam monumentalne dzieło, jakim jest Biblia Maciejowskiego (ok.1250), ma ona w kręgach polskich odtwórców historii swoich zwolenników, spotkać można jednak też jej przeciwników, którzy negują jej walory historyczne. Ja jednak jestem za wykorzystaniem tego źródła, podobnie jak innych źródeł z terenów Francji, nawet jeśli powstały one na zasadzie powielenia Psałterza Utrechckiego. Korzystać ze źródeł należy jednak z rozsądkiem i ograniczonym zaufaniem... Lecz to nie miejsce na refleksję na ten temat.
Artykuł ten trafi do osób, które odtwórstwem historycznym zajmują się od wielu lat oraz do tych, którzy dopiero rozpoczynają przygodę w pięknym świecie rekonstrukcji. Ci zajmujący się rekonstrukcją od lat, wiedzą dobrze, że trzeba stale się doskonalić nie tylko pod względem materialno-historycznym, ale także w wiedzy nad wszystkimi możliwymi aspektami odtwarzanego okresu. Powinni więc oni dbać o coraz to drobniejsze szczegóły rekonstrukcji historycznej. Ci drudzy wkraczający w świat rekonstrukcji zamiast mówić, że mają czas na historyczną poprawność, mogą od razu zacząć dbać o drobne szczegóły w stroju i powiększanie wiedzy na temat XIII wieku. To co napisze jest jedynie moją próbą odpowiedzi na powyższe pytanie. Wnioski tutaj przedstawione mogą być błędne i nie należy ich traktować jako prawd autotelicznych.
Jako pierwszą iluminację przedstawię scenę powieszenie pięciu królów* z Biblii Maciejowskiego, ponieważ jest ona sentencją całego artykułu, dlatego że wszystko bardzo dokładnie widzimy. Pierwszy król przedstawiony jest przodem do nas (widoczna sprzączka), pasek ma przełożony do tyłu, a o tym jak pasek jest założony z tyłu mówi nam król drugi z iluminacji, który jest pokazany tyłem. Końcówka paska jest po prostu włożona za zapięty wcześniej pasek. Obaj królowie są w kolczugach i cotte d’arms świadczy to, że zostali powieszeni od razu po bitwie.
O tym, że królowie poza polem bitwy także nosili paski zakładane do tyłu możemy zauważyć na kolejnej iluminacji, która pokazuje króla Dawida w żałobie witającego przybyłych do niego rycerzy. Nie widzimy, ażeby pasek swobodnie opadał w dół, więc analogicznie najprawdopodobniej założony jest do tyłu tak jak w pierwszej przedstawionej iluminacji. U rycerzy pasy nie są założone do tyłu, jednak są to pasy rycerskie z przypiętymi do nich mieczami, więc nie będące tematem artykułu.
Kolejna iluminacja przedstawia Uriasza podczas posiłku i osoby usługujące mu. W scenie tej Uriasz rozbił obóz pod Jerozolimą **. Jak widzimy jeden sługa ma pasek, który do tyłu nie jest założony. Iluminacje przedstawiające taki sposób noszenia paska są w zdecydowanej mniejszości, jednak należy odnotować, że także występowały.
W scenie „Biczowanie”, zaczerpniętej z Psałterza Potockich, widzimy biczowanego Jezusa od bioder opasanego szaroniebieskim perizonium, jednak w tym artykule ważniejsze są postacie oprawców. Człowiek po lewej stronie, w niebieskiej cote ma wyraźnie założony pasek do tyłu. Tak dokładnie nie widać tego u drugiej osoby, jednak najprawdopodobniej jego pasek założony jest podobnie.
„Ucieczka do Egiptu” jest kolejną z iluminacji Psałterza Potockich. Widzimy na niej świętą rodzinę, która udaje się do Egiptu. Święty Józef z workiem wędrownym na lewym ramieniu, zapięty paskiem, który także jest najprawdopodobniej założony do tyłu. W większości moich osądów kieruję się przypuszczeniami, ponieważ iluminacje nie są na tyle dokładne, żeby w tym wypadku móc być pewnym wszystkiego do końca. Liczę się z tym, że może to wypaczyć końcowe podsumowanie. Jednak temat jest dla mnie na tyle ciekawy, że uważam, iż warto zaryzykować postawienie pewnych tez.
Swobodnie opadające paski możemy spotkać w Księdze Gier Alfonsa X powstałej w Hiszpanii (1251 – 1282). W tym wypadku paski wiszą swobodnie. Jednak rzeczą rzucającą się w oczy są bogate zdobienia widoczne na paskach.
W trochę późniejszym Codex Manesse, który powstał w Niemczech (1305 – 1340), mamy do czynienia z podobną sytuacją jak wyżej przedstawionej. Służba podczas pracy z paskami nie założonym do tyłu, jednak pasek jest bogato zdobiony.
Temat dla wielu osób wydać się może śmieszny, ponieważ to wszystko już wiedzą, jednak jak pisałem, mam nadzieję, że osoby zaczynające w rekonstrukcji także będą mogły z niego skorzystać. Tak więc w iluminacjach spotykamy dwa sposoby noszenia paska. Pierwszym jest zakładanie go do tyłu, spotykany najczęściej podczas prac obozowych, walki, wędrówki, a więc z czysto pragmatycznych powodów „po co pasek ma mi się plątać między nogami, jeśli można założyć go do tyłu”. Drugi sposób, czyli swobodne opuszczanie paska w dół, najczęściej dotyczy pasków bogato zdobionych, wtedy nie ma znaczenia czy osoba pracuje, czy robi coś innego. XIII-wieczne imprezy najczęściej są organizowane jako obozowiska, wędrówki, itd. więc odpowiedź jak nosić pasek sama powinna nasunąć się nam na język.
*Jozue po zdobyciu miasta Jerycha, dzięki pomocy Boga, który wydłużył dzień zdołał schwytać 5 królów, wszystkich którzy wypowiedzieli mu wojnę. Ich egzekucja została przedstawiona na iluminacji.
** Uriasz Hetyta był jednym z najlepszych rycerzy króla Dawida, który jednak uwiódł jego żoną Batszebę. Ta zaszła w ciążę, król Dawid zaczął więc namawiać Uriasza, żeby współżył z żoną, ten był wierny prawu wstrzemięźliwości podczas prowadzenia działań wojennych. Uriasz zginął na froncie wysłany tam przez króla Dawida, który potem ożenił się z Batszebą.
LukaszXIII
wtorek, 8 czerwca 2010
Lekcja histori dla uczniów Szkoły Podstawowej nr 28 w Rybniku 20 V 2010
Edukacja historyczna powinna rozpoczynać się od najmłodszych lat. Chodzi przecież o historię naszego kraju i świadomość tego, że jest się Polakiem. W myśl tej zasady staram się pokazywać najmłodszym, że historia to nie tylko setki dat, ale także kultura materialna oraz ciekawostki, które dzieci zapamiętają, na pewno lepiej niż wykład nauczyciela o tym, że "źle zrobił Krzywousty, że podzielił Polskę".
Jednym z takich działań, była lekcja historii średniowiecza, dla 4 klas szkoły podstawowej w filii nr 15 Powiatowej Biblioteki Publicznej w Rybniku. Dzieci poznały poszczególne elementy stroju z XIII wieku, dowiedziały się, że w średniowieczu też używano rękawiczek i szalików… Najwięcej pytań związanych było z pozyskiwaniem kolorów w średniowieczu, dzieciom zwłaszcza spodobało się przytoczenie opisu pozyskiwania koloru zielonego według mnicha Teofila:
„Jeżeli chcesz zrobić zielone barwidło, weź drzewa dębowego, jakiej zechcesz długości i szerokości i wydrąż je na kształt skrzyneczki. Daj potem miedź rozcieńczyć na blachę, jakiej bądź szerokości, byleby jej długość pokrywała szerokość wydrążonego drewna. Weź potem pełną miseczkę soli, i ugniótłszy ją mocno wstaw w ogień i pokryj węglami przez noc, a nazajutrz trzyj ją starannie na kamieniu suchym. Następnie umieść kilka gałązek cienkich w rzeczonem wyżłobieniu, tak, aby dwie części tegoż zostały od spodu, a trzecia część od wierzchu; posmaruj blaszki miedziane z obu stron czystym miodem, obsyp z wierzchu utartą solą i połóż je na gałązkach owych; na koniec przykryj szczelnie innem drewienkiem do tego dorobionem, aby nic z wnętrza nie mogło wyparować. Daj potem w rogu tego nakrywającego drewienka wywiercić dziurę, przez którą mógłbyś nalać zagrzanego octu lub ciepłego moczu tyle, aby się nim trzecia część napełniła, i zaraz zatkaj dziurę. Skrzyneczkę tę umieść w gnojowisku, aby ze wszystkich stron nawozem była okryta. Po czterech tygodniach, odejm nakrywkę, a cokolwiek na miedzi znajdziesz, oskrob i zachowaj, i znowu nakryj i połóż w toż miejsce, w sposób jak wyżej.”
Dzieci wychodziły uśmiechnięte, więc mam nadzieję, że się im podobało…
Pozdrawiam,
Łukasz
środa, 26 maja 2010
"II Turniej Rycerski Na Zamku W Czersku" 2010
*- szata graficzna niebawem
Odrobina szczęścia, trochę przypadku i odwiedziłem imprezę organizowaną przez Smoczą Kompanię. Był to II Turniej Rycerski na Zamku w Czersku. Rok temu odbyła się pierwsza edycja tego turnieju, niestety wtedy nie było mi dane odwiedzenie czerskiego zamku...
Zamek wybudowano na wzgórzu, na którym przedtem stał gród z drewniano ziemnymi obwarowaniami z wybudowanym w XII wieku kościołem św. Piotra. Zamek w XIII wieku pełnił ważną rolę w planach Konrada Mazowieckiego, który w tutejszych lochach przetrzymywał między innymi Henryka Brodatego, a później Bolesława Wstydliwego. Na przełomie XIV i XV wieku zamek przebudowano na miarę stolicy Mazowsza, solidny ceglany mur wybudowano na kamiennych fundamentach na planie dziewięcioboku z nieregularnymi bokami. Podnosząc obronność tego założenia zamek wyposażono w czworoboczną bramę wjazdową i w dwie okrągłe baszty (zachodnią i więzienną), początkowo prawdopodobnie miały wysokość podobną co mury zamku.
Obecnie zamek, mimo że podupadł na przestrzeni wieków w ruinę, dalej urzeka swoim czarem. Mimo zniszczenia praktycznie całej jednej ściany murów, możemy wyobrazić sobie, jaki w czasach świetności zamek ten budził respekt przed intruzami. Obecnie, z tego co widziałem, na zamku prowadzone są drobne prace naprawcze przede wszystkim cegieł w murach, które czas nadwątlił już swoim zębem. Pierwsze większe prace rekonstrukcyjno-naprawcze zamku przypadają na lata 80 XX wieku, prowadzono je niestety bardzo nieudolnie, przykładem mogą być części zewnętrznego muru – gdzie cegły z prac rewitalizacyjnych odpadają razem o średniowiecznym rodowodzie na zawsze już odchodząc w zapomnienie. Po cichu i w głębi duszy wierzę, że takie turnieje jak ten wpływają na atrakcyjność zamku, ściągając publikę, która wydaje tutaj pieniądze, które może są przeznaczane w części na ochronę zamku przed niszczycielsko działającym czasem.
Osobiście urzekły mnie „wpisy” na cegłach. Podpisy zostawiali tu ludzie zwykli, tacy jak ja, którzy chcieli pozostawić jakiś ślad po ich pobycie na zamku, prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy z tego, że to co napisali przetrwa dziesiątki lat. Nie jestem oczywiście zwolennikiem niszczenia zabytków, ale mówię w tym przypadku o wpisach sprzed parudziesięciu lat, kiedy świadomość słowa „zabytek” nie miała takiej wagi jak teraz. Najstarszy wpis, który znalazłem, a za razem chyba jeden z najpiękniejszych na całym zamku pochodzi z 1896 roku. Inskrypcja brzmi: „Cez. I Hel. | Terajewicz | 3/IX 1896r.”, jeśli połączymy to z ciemniejszą cegłą oraz pięknym pismem całość staje się niepowtarzalna. Ufam, że jest to „wpis” oryginalny, a nie jakiś współczesny „żart”. Widząc to pierwszy raz wyobraziłem sobie dwójkę młodych, zakochanych w sobie ludzi, którzy nieopodal tego miejsca rozłożyli się z kocykiem podziwiając piękne, wtedy jeszcze niezurbanizowane wcale, tereny otaczające czerski zamek.
Baszty zamkowe zdobione są w piękne, charakterystyczne dla Mazowsza motywy tworzono z ciemniejszych cegieł. Wewnątrz zamku niestety nie pozostało wiele reliktów przeszłości, a chyba najcenniejszym są relikty XII wiecznego murowanego kościoła, niestety to co zobaczyłem na zamku można nazwać chyba tylko bezmyślnością. Podczas badań archeologicznych (prawdopodobnie mniej więcej też w latach 80' XX wieku) przekopano całe wnętrze zamku kilka metrów w głąb, i po badaniach wszystko z powrotem zakopano, poza właśnie reliktami kościoła św. Piotra, które pozostawiono w leju otoczonym później metalowymi barierkami i łańcuchem. Bez problemu można je pokonać, z resztą z jednej strony jest łagodniejsza skarpa i wejście w obręb fundamentów. W trakcie całego turnieju kiedy patrzyłem w kierunku tego zabytku serce mi się krajało, relikty te służył dzieciom jako plac zabaw, skakały sobie radośnie po murowanych fundamentach kościoła, a ich rodzice patrzyli z uśmiechem jak bawią się ich dzieci. Wszystko to sprawiło, że kiedy przed odjazdem widziałem jak wygląda wnętrze załamałem się, część kamiennych ścianek była przewrócona do „wnętrza” kościoła... Może sposobem na zachowanie tego co zostało byłby po prostu wyniesienie i zrekonstruowanie fundamentów kościoła na dzisiejszym poziomie zamku.
Myślę, że po tym krótki wstępie czas najwyższy, żeby przejść do opisu wydarzeń i moich odczuć związanych bezpośrednio z turniejem. Na Czersk wyruszyliśmy około godziny 8.30 w piątek ze Śląska, większa część podróży przebiegała sprawnie, niestety od Grójca po Górę Kalwarię spotkały nas „małe” niedogodności, a to źle oznakowany objazd w Grójcu, a to kilku kilometrowy korek do ronda w Górze Kalwarii (to chyba jedyne rondo na Mazowszu poza Warszawą i każdy chce przez nie przynajmniej raz w życiu sobie przejechać). W każdym bądź razie już około 13 rozpoczęliśmy rozbijanie się w obozie na terenie hufca małopolskiego. Miałem przyjemność podróżowania na Czersk z Markiem z Bytomia, dowódcą małopolskiego hufca, i z nim też mogłem mieszkać w czasie turnieju (za co bardzo serdecznie mu dziękuję). Na miejsce rozbicia namiotu wybraliśmy teren z dala od głównej arterii komunikacyjnej obozu z nastawieniem na cieszę i spokój. Cieszył fakt, że poszczególne hufce jeszcze przed rozbijaniem się uczestników, miały jasno widoczne granice. Rozbijanie namiotu poszło fantastycznie szybko i po godzinie przy już rozbitym namiocie mogliśmy odetchnąć. Pogoda w tym momencie była wręcz nie do uwierzenie 25 'C, lekki wietrzyk, można było się nawet opalać. I tak, błogo przy pięknej pogodzie i w znakomitym towarzystwie upływało piątkowe popołudnie. Wieczorem na każdy hufiec zostało przydzielone jedzenie, początkowo wydawało się mi, że jest go stanowczo za mało na 3 dni dla wszystkich, jednak było go w sam raz. Trochę dziwnym pomysłem było chyba jednak wydanie mięsa na 3 dni też w piątek wieczorem, zapewne zaoszczędziło to pracy Smoczej, ale... O ile wędzony boczek bez problemu nadawał się do pieczenia na ruszcie jeszcze w poniedziałek rano, o tyle udka z kurczaków na pewno nie wytrzymałby tej próby czasu. Inne mięsa z ochotą jedzone w sobotę, w niedzielę wydzielały już mało apetyczny odorek, niestety nie każdy z uczestników zabiera ze sobą przenośną lodówkę, a kopanie lodówek w miejscu naszego obozowania, na terenie średniowiecznego podgrodzia, jest karane z kodeksu prawnego.
Resztę wieczoru spędziłem przy ognisku z Markiem i częściom Bractwa Rycerskiego Zamku Przemysła II rozmawiając i piekąc kurczaki. Nie dalej niż około 23.oo już opatulony w wełniany koc i płaszcz zasypiałem w oczekiwaniu na to co przyniesie pierwszy dzień turnieju. Noc była bardzo ciepła, wiec spało mi się wyśmienicie, mimo że już około 7.oo byłem na nogach to nie czułem w ogóle zmęczenia. Wychodząc z namiotu zobaczyłem teren hufca małopolskiego prawie w całości zapełniony namiotami. Rozbijanie kończyli Gladii Amici i Miechów – główne siły hufca małopolskiego. Na śniadanie mięsko z rusztu po prostu rozpływało się w ustach, świeżutkie, smaczne, ale odczucia kulinarne pozostawię na boku. Po śniadaniu powoli wdrażano nakaz ubierania się w stroje historyczne, więc około godziny 11.oo moje serce uradowane było z braku współczesności w obozie, niestety nie na długo...
Oficjalne rozpoczęcie turnieju było coraz bliżej, więc po przeglądzie uzbrojenia i strojów, wnikliwie dokonanym przez dowódcę hufca, zarządzono wymarsz. I tak jak każe tradycja i idea śląsko-małopolskiego hufca wymarsz odbył się z pełną pompą – przodem elita, więc kilku herbowych rycerzy, za nimi chorągwie, później ciężkozbrojni, lekkozbrojni i pozostała część gawiedzi obozowej. Może i wymarsz nie był tak pełen przepychu jak na Iłży 2008, najważniejsze jednak jest to, że pod „słońcem Mazowsza” powiewały dumnie obok siebie chorągwie Małopolski i „Dolnego Śląska”, choć może lepiej powiedzieć Śląska opolsko-raciborskiego. W tym momencie nasuwa mi się kolejna konkluzja. W ten dzień, podczas tego wymarszu, podobnie jak do niedzielnej bitwy to ja niosłem chorągiew małopolską. A dla mnie to ogromny zaszczyt być chorążym, zaszczyt na który w głębi serca wiem, że jeszcze nie zasłużyłem ani wkładem w rekonstrukcję, ani wkładem do imprez. Będę robił jednak wszystko, żeby usłyszeć kiedyś od kilku osób, których personalia pozostawię w tajemnicy, że mogę nieść chorągiew małopolski, ponieważ na to jakoś zasłużyłem. Wydaje mi się, że w XIII wieku podobnie jak dziś, możliwość dzierżenia w boju chorągwi z herbem księcia, czy później herbem państwa, do bitwy, czy gdziekolwiek indziej, była zaszczytem bezcennym. Tak więc i teraz niesienie chorągwi na naszych imprezach powinno być doceniane, a kto tego nie rozumie, powinien się zastanowić nad tym.
I ruszyliśmy, po przejściu z obozu do bramy już na zamek wkraczaliśmy przy odgłosach rogów i ustawiliśmy się na wyznaczonym miejscu w oczekiwaniu na wybrankę księcia Konrada. Powiem tylko, że wejście księżnej razem z orszakiem było niemal tak wspaniałe jak nasze (upsss...). W międzyczasie jednoosobowy oddział prewencyjny – Drzewiak, przeprowadził akcję wybierania na chybił trafił ludzi, ażeby Ci przedstawili się z jakiej są grupy rekonstrukcyjnej, co nie jednego bardziej nieśmiałego wprowadziło w zakłopotanie, a jak policzki im się rumieniły. Po przybyciu Księżniczki na zamek i wymianie uprzejmości między narzeczonymi zakończyło się oficjalne rozpoczęcie turnieju. Następnie odbywały się eliminacje turnieju samojeden, których nie widziałem, na swoje wytłumaczenie mogę tylko powiedzieć, że umilałem czas damom nie zainteresowanym zmaganiami walczących. Deszczowy poranek i mgliste przedpołudnie już się kończyły, kiedy nad czerskim zamkiem pojawiło się słonce opromieniając dalsze potyczki lekkozbrojnych. Czas biegł bardzo szybko przy wspólnych rozmowach przy ognisku, a że z większością znajomych widziałem się pierwszy raz od wakacji tym bardziej tematom rozmów nie było końca. W celu rozprostowania nóg poszedłem spacerkiem w kierunku zamku oglądając kramy, ograniczyłem się jednak do tych na zamku, ponieważ inne były jak dla mnie zbyt festynowe, chociaż robili smaczne gofry. Spacerując pomiędzy kramami, razem z spotkaną po drodze Magdą, w obrębie murów zastanawiałem się, co decydowało o tym, że ktoś ma kram tu, a nie na zewnątrz. Liczyłem, że spotkam tu tylko rzemieślników historycznych, ale niestety wyglądało to trochę inaczej, choć oczywiście byli dobrzy rzemieślnicy z wyrobioną marką, na niektórych kramach widziałem dziwne miedziane ozdoby lub plastikową biżuterię typu „hand made”. Niewybaczalnym byłoby, gdybym z takiego spaceru po kramach, wrócił z pustymi rękoma, a 3 mery jasnobrązowej wełny zawsze się przydają, tym bardziej że jej cena była przystępna, czego nie można powiedzieć o lnie, który kosztował nawet 40 złotych za metr.
Już jako szczęśliwy posiadać trzy metrowego kawałka wełny trafiłem na turniej walk 5 na 5, a że obserwowałem go praktycznie cały, poświęcę mu trochę więcej czasu.
1.Pozytywnie zaskoczony byłem „rycerzami” zakonnymi, którzy z roku na rok wyglądają coraz lepiej, a do tego turnieju na prawdę estetycznie prezentowali się bardzo dobrze. Zdziwiłem się jednak widząc, że zakonni nie odrobili chyba treningów kondycyjnych przed sezonem, ponieważ po drugim starciu, aż żal się robiło kiedy bezwładnie padali na ziemię łapiąc oddech. Jako, że zakonnym nie jestem dodam, że żadna zakonna 5 nie zakwalifikowała się do finału.
2.Chwała walczącym po jedynej i słusznej stronie (Małopolski oczywiście) za zajęcie trzeciego miejsca w turnieju i prowadzenie wyrównanej walki z Białorusinami „niebieskimi”.
3.Gościom zza granicy należy oddać wieniec laurowy za zwycięstwo i zajęcie drugiego miejsca, ale czy można być dumnym z tak odnoszonych zwycięstw... Chwyty w stylu samuraja, czyli podejście od tyłu i podduszanie mieczem położonym na szyi przynajmniej mi się nie podobały, tym bardziej kiedy widziałem jak miecz ten mocno wygina się na szyi pod siłą oporu jaką postawił atakującemu Bejdon. Nie podobało mi się też używanie dwuręcznej kosy w starciach bohurowych, nie dość, że można się na nią o wiele tragiczniej przypadkiem nabić niż na miecz, to uderzanie nią z całej siły przez plecy... Kiedy w ferworze walki doszło do kontuzji jednego z Białorusinów, na jego miejsce jakby z automatu wskoczył nowy świeży walczący, na co zwrócił uwagę jeden z sędziów, i walczono 4 na 4, ale wypoczęty zawodnik i tak pozostał na placu walki, ponieważ zszedł jeden z walczących od początku, tego niestety już żaden z sędziów nie zauważył.
Być może w wieloosobowych bohurtach, w których spotyka się około 10 walczących należałoby wprowadzić większą ilość sędziów, nie mówiąc już o 2,3 osobach oddzielających walczących od wszechobecnej publiki. Naturalnie to mój punkt widzenia, widząc filmy z bohurtów zza naszej wschodniej granicy można odnieść wrażenie, że tam takie zagrania są normalne, ale walki odbywały się na polskim gruncie, więc powinno się chyba zasad przestrzegać takich jakie obowiązują u nas. Tak więc podsumowując 2 pierwsze miejsca na pudle dla Białorusinów, 3 miejsce dla naszych. Kiedy obserwowałem te zmagania ciężkozbrojnych pierwszy raz zachciało mi się walczyć na miecze, jednak złożona jakiś czas temu przysięga pewnej osobie, że do walki nie wyjdę w maszynowo szytej przeszywanicy, a tym bardziej w nienitowanej kolczudze obowiązywać będzie mnie zawsze, więc na razie walczę z przeszywanicą.
Po turnieju miło wspominam wędrówkę dookoła zewnętrznych murów zamku z Anuszką, Aubreyem i Libuse, to wtedy pierwszy raz widziałem te wpisy na cegłach. Potem wróciłem do obozowiska, usiadłem sobie na skarpie średniowiecznego podgrodzia (tam gdzie się rozbiliśmy) i dłuższą chwilę zastanawiałem się nad sensem rekonstrukcji, a że historycznie poprawne miody pitne szybko i gwałtownie kołaczą w głowie – tym burzliwsze były moje przemyślenia. Czas przed ucztą spędziłem na opiniotwórczych dyskusjach wewnątrz-hufcowych z Sławkiem, Magdą, Markiem, Piotrkiem, Bejdonem, wyliczać można by bez końca...
Wieczorem wszyscy ruszyliśmy na ucztę, jako że trochę się spóźniliśmy, i wszyscy siedzieli już przy stole, więc mieliśmy mały problem z ulokowaniem się, żeby usiąść, ale trochę kombinacji tu uśmiech, tam oczko i udało się wynaleźć kilka ławek na których mogliśmy spożyć wieczerzę. Wydawanie posiłków na raty i przy jednym „szwedzkim stole” bez poinformowania ludzi jak to się je, ja bynajmniej nie słyszałem, wprowadziło trochę chaosu i zamieszania. Jako że nie chciałem tłoczyć się w masie poruszanego wonią jedzenia mięsa poczekałem, aż się trochę przy stole wyludniło, a że mam szczęście trafiłem, kiedy akurat stała przy stole ciepła kasza z gulaszem. Jedna dużo chochla kaszy, 2 kiszone ogórki i w tym momencie nie potrzebowałem nic więcej do szczęścia. Po posiłki nic nie przeciągało mojej uwagi na tyle, żeby tam pozostać na uczcie, więc nieśpiesznym krokiem udaliśmy się do obozu. W bliżej trudnym do określenia dla mnie momencie znalazłem się siedząc na ławce pośrodku obozu (na drodze) w ciemnościach obok Łukasz Żurka Turka, Niuńka i Krivy. Dziwne, aczkolwiek zacne napoje trafiały w tym czasie do mojego krwiobiegu, nie wiem czy to przez te napoje, czy przez świeże mazowieckie powietrze, ale zupełnie nie chciało mi się spać. Znudzeni siedzeniem w ciemnościach postanowiliśmy przenieść się bliżej ognia. Niuniek w swoim Tupolewie 3 razy podchodził do lądowania, w tym raz w bardzo ekwilibrystyczny sposób się rozbił. Osobiście o ten wypadek podejrzewam Turków i ich paliwo do samolotów, ale to tylko jedna z moich teorii. Mimo jednego nieudanego lądowania cało i bezpiecznie dotarliśmy do ogniska w hufcu małopolskim, gdzie część ludzi zmęczona udawała się już na spoczynek. Pozostała część obozu najechała hufiec najemny przy ich ognisku, gdzie dane było mi wysłuchać cudownej poezji wędrownego barda Drzewiaka, któremu jak mówi pieśń, nie udało się porzucenie Smoczej Kompanii.
Część ludzi powoli udawała się na wartę pełną niebezpieczeństw na zamku opuszczając ognisko, udało im się również zabrać tam kwiat (a w zasadzie jeden kwiatuszek) małopolskiego rycerstwa. Zostałem z kilkoma osobami przy ognisku i z Krivą, z którą rozmawiałem na niezliczoną ilość tematów, które nawet wtedy było trudno zliczyć...
Ognisko dogasało, żar się tlił, w koło tylko cisza, ćwierkanie bardzo rannych ptaszków i mgła, wielka, gęsta, nieprzenikniona mgła, która spowiła cały obóz dodając mu niezapomnianego, wręcz magicznego uroku. Postanowiliśmy jednak udać się też na spoczynek do swoich namiotów, jednak zanim tam dotarłem, spotkałem Siwego i Bejdona udających się powoli na wartę, była wtedy chyba 5.oo, następnego dnia nie czułbym się dobrze, gdybym odmówił wspólnego udania się na wartę razem z nimi... więc poszedłem.
Już przed bramą zamku słyszeliśmy odgłosy hulanek i zabaw, które z każdym krokiem po kamiennej, śliskiej od rosy drodze prowadzącej na zamek, narastały. Zza ostatniego namiotu z mgły wyłoniło się ognisko i biesiadująca przy nim grupka wartowników, których w tym momencie było zdecydowanie ponad stan. Jak to bywa w takich sytuacjach i przy wszechobecnym krążącym dzbanuszkiem z miodem, rozmów było co niemiara, w niektórych sytuacjach nawet chyba rozmawiający nie wiedzieli do końca o czym rozmawiają, ale nie miało to żadnego znaczenia. Nie każdy poprzednią noc mógł w spokoju przespać jak ja, więc zmęczenie dawało o sobie znać wartownikom, na koniec warty zostaliśmy ja, Siwy i Bejdon. Zmienili nas punktualnie członkowie Bractwa Rycerskiego Zamku Przemysła II, Miechów położył się spać, a ja pod wpływem przypływu sił witalnych porwałem aparat i wróciłem się na zamek. Jeszcze raz w ciszy i spokoju odbyłem spacer poza murami zamku, myśląc o tych którzy mogli tedy przede mną chodzić zrobiłem kilka zdjęć i udałem się potowarzyszyć chwilę wartownikom przy ognisku. Już było jasno, ale słońca przez mgłę nie było widać. To wtedy rano pierwszy raz „wszedłem” do kościoła, to było przeżycie które najbardziej zapisze się w mojej pamięci. Wyobraziłem sobie, stojąc pośrodku fundamentów, kształt tego kościoła, jego romańską prostą budowę, surowe wnętrza... dreszcz przebiegł po moim kręgosłupie, przez kilka sekund byłem w XIII wieku i... było mi tam dobrze.
Kiedy warta się skończyła, poszedłem do obozu, gdzie spotkałem Marka przy ognisku, uznałem, że dobrze będzie się chwile przespać, zawinąłem się w namiocie w koc i szybko zasnąłem.
Niestety nie pamiętam o czym śniłem, obudziłem się po 10.oo, krótka chwilę w namiocie dochodziłem do siebie, a kiedy odsłoniłem jedną z burt namiotu, zdecydowanie odechciało mi się z niego wychodzić. Niebo na całej długości zaciągnięte było ciemnymi chmurami, co kilka minut z niemal zegarmistrzowską precyzją na moją twarz spadały krople orzeźwiającego deszczu. Musiałem zmusić się do wyjścia, ale już po porannej toalecie czułem, że mimo wszystko to będzie dobry dzień.
Na obiad nie mogło być oczywiście nic innego, jak pyszny boczek z rusztu. To na Czersku przekonałem się, że ruszt to jeden z najważniejszych elementów kuchennych. Do zestawu wystarczy tylko nóż i mamy wszystko co potrzebne, żeby przygotować czy to mięso z rusztu, czy boczek, który po upieczeniu wrzucany na kromkę chleba i z przyjemnością zjadamy. Nie brudząc żadnych naczyń jesteśmy najedzeni i uśmiechnięci – praktycznie same plusy.
Będąc na zamku widziałem kilka „walk pokazowych”, przyznam szczerze, że liczyłem na coś w rodzaju walk pokazowo-traktatowych, mimo że w XIII wieku traktaty popularne nie były.
Po południu odbywały się jeszcze manewry piechoty lekkozbrojnej połączone z kilkoma starciami. Miłym dla oka był widok maszerujących równo, prawie 20 lekkozbrojnych, którzy raz za razem zmieniali szyk na nowy. Bitwa pomiędzy lekkozbrojnymi prowadzona była w formule light, jednak i to nie zapewniło całkowitego wykluczenia kontuzji, przekonał się o tym między innymi Rafał z BRZP II, którego nawet kapalin nie ochronił przed rozcięciem obok nosa, do teraz nie potrafię sobie wyobrazić jak ta (chyba) włócznia przeszła przez rondo kapalinu i ugodziła go w twarz. Pokazuje to za razem, że mimo dobrych chęci z bronią drzewcową nie ma żartów. Nie wiem czy to w tych starciach, ale Tomal także doznał kontuzji, która niezwykle malowniczo wkomponowała się w jego rumiane lico. Dla publiki takie otwarte rany są jak woda na pustyni, więc obserwujący to ludzie na pewno z widowiska byli zadowoleni. Jako podsumowanie tej części idealnie nadaje się motto: „Trening czyni mistrza”, więc lekkozbrojnym manewrom mówimy zdecydowane tak, mimo że podobnie, jak to jest z traktatami, trudno w tym okresie mówić o czymś takim jak szyk lekkozbrojnych w walce.
Po wizycie na zamku, już w obozie trafiłem na zajęcie prowadzone przez dr Grzegorza od nitowania z OMAC'u, który jako jeden z nielicznych udostępnia „narzędzie dzięki którym i ty możesz zrobić sobie kolczugę nitowaną” - koniec reklamy. Fakt faktem, jak dla biednego studenta może trochę za drogie, ale zawsze jest to jakaś furtka umożliwiająca posiadanie poprawnie zrobionej kolczugi, która nie będzie kosztowało kilka tysięcy złotych.
Wieczorem na znów na zamku odbywała się bitwa, na której stawili się wszyscy tak lekkozbrojni, jak i ciężkozbrojni. Przed samą bitwą odbyła się kontrola uzbrojenia, której najważniejszym punktem było sprawdzenie ostrości grotów włóczni i ich ewentualne wycofanie z walki. Wydaje mi się, że ostrzony wyrób halabardopodobny może wyrządzić więcej krzywdy niż stępiona włócznia ze zwykłym grotem, aczkolwiek te pierwsze do walki dopuszczone zostały. Pomysł walki odwróconymi włóczniami jest dobry, jeśli się go przećwiczy i wskaże jakie ma on zalety i wady, co nie odbyło się na Czersku. Nad sposobem walki włóczniami toczą się już od dłuższego czasu dyskusje, więc nie będę prowadził tutaj długiego wywodu... Walcząc odwróconym grotem do tyłu przeciwnikowi z przodu na pewno krzywdy się nie zrobi, ale jeśli walczy się w dużym tłoku, to łatwo można uszkodzić kolegę z tyłu, np. przy markowaniu pchnięcia. Użycie włóczni jako halabardy i zadawanie nią ciosów od góry do dołu, zamiast przód tył, choć nie wygląda najefektowniej, jest bodaj najbezpieczniejszym sposobem używania tej broni. Po przeglądzie uzbrojenia, można było ustawić się w szyki i przygotowywać do boju. Bitwa dla publiki oczywiście od początku była „ustawiona” i finalny rezultat znali wszyscy. Miło walczyło się po stronie Konrada wiedząc, że wygra się mimo złamanych szyków swoich wojsk i masakry sojuszników po lewej flance. Tak jak bywało to już na inscenizacjach – wszyscy podzielili się na 2 grupy: ciężko i lekko zbrojnych. Jako, że pełniłem funkcję małopolskiego chorążego mogłem uważnie przyglądać się bitwie z bliska. Siła i przewaga lekkozbrojnych z hufców mieszczańskiego i bagritowego polegała na tym iż atakowali oni wszyscy razem, co skutecznie niweczyło wszystkie starania walecznych lekkozbrojnych księcia Konrada, odważnych, ale podzielonych na Małopolan i hufiec wschodni. Tak więc, gdyby nie to, że finalny wynik był znany, jestem pewien, że po stronie lekkozbrojnych Konrad niestety poniósłby porażkę.
Kolejny wywód, zacznę od słowa „chorągiew”. To ją zdobywano, żeby złamać morale przeciwników, to wokół niej formował się się wojska w najtrudniejszych chwilach...
Żeby daleko nie szukać można zacytować fragment „Sagi o Egilu”, choć może Skandynawia nie była centrum Europy, to jednak ciekawe źródło z 2 połowy XIII wieku może pomóc nam poczuć mentalność tamtych czasów...
„ (...) Były dwa główne oddziały. Jarl Alfreir przewodził jednym i przed nim niesiono znak. W tym oddziale było wojsko, które do niego już poprzednio należało, a prócz tego, które napłynęło z pobliskich dzielnic. (...) [Egil i Thorolf] Zatknęli wysoko swój znak, a chorążym był Tforfid Zuchwały*. Całe ich wojsko miało norroeńskie tarcze i norroeńskie uzbrojenie oraz przyodziewek wojenny. W tej armii byli wyłącznie norroeńscy mężowie, bez wyjątku. (...) Adils zaś ścigał najpierw tych, co uciekali, ale długo ich nie odprowadzał, wrócił wnet tam, gdzie się walka odbywała, i natarł ostro. Gdy Thorolf to zobaczył, zwrócił się przeciw jarlowi, każąc tam nieść proporzec, i rozkazał swoim ludziom, by posuwali się zwartym szeregiem, gęsto jeden za drugim. (...) Thorolfa ogarnął szał walki, zarzucił tarczę na plecy, a oszczep ujął obydwoma rękami, woje zaczęli z przerażeniem usuwać się na lewo i prawo, położył trupem mnóstwo. W ten sposób wyrąbał sobie drogę w kierunku proporca jarla Hringa i nic nie było w stanie mu się oprzeć. Zabił człowieka co niósł proporzec, i przetrącił drzewce proporca. Potem wbił oszczep w pierś jarla przez zbroję, i na wylot przez ciało, tak że szpic sterczał po drugiej stronie między łopatkami. (...) Wtedy popłoch ogarnął całe wojsko, wszyscy zaczęli uciekać na oślep. Wikingowie w pogoń za nimi i wtedy nieprzeliczone mnóstwo uciekających padło. Adils zdarł swój proporzec, dlatego nikt nie wiedział, czy to on ucieka, czy kto inny. (...) Szkoci, zabiwszy Thorolfa, wodza, wznieśli okrzyk zwycięstwa. Egil usłyszał okrzyk i zobaczył, że proporzec się cofnął. Wówczas domyślił się, że Thorolfa już za proporcem nie ma. Jak oszalały popędził naprzód, przecisnął się między walczącymi, dotarłszy na miejsce dowiedział się, co się stało, podniecał, by znów rzucili się naprzód, sam przedarł się i szedł pierwszy. W ręku miał miecz, Węża Nadr. Szedł jak nawałnica, rąbał na obydwie strony i powalił wielu. Thorfid niósł proporzec tuż za nim, reszta wojów skupiła się koło proporca i rozszalał się straszny bój. Egil parł naprzód, aż nie spotkał jarla Adilsa. Nie walszyli długo, Adils padł i wielu wojów wokoło niego.
„Saga o Egilu”, ze staroislandzkiego przełożyła Apolonia Załuska-Stromberg, Wydawnictwo Poznańskie, 1974
*W źródle niosący chorągiew zostaje wymieniony z imienia, co oznacza, że nie jest to byle jaka, pierwsza lepsza osoba.
... A ja stałem sobie z chorągwią małopolską, obserwując jak z lewa do prawa, i z prawa do lewa przetaczają się walczący, sojusznicy, przeciwnicy, wszyscy. Nikt nawet na mnie nie spojrzał, a gdyby ktoś podszedł i grzecznie powiedział, że nie żyję i mam oddać chorągiew, cóż mógłbym zrobić... Byłaby to wielka ujma w honorze, nawet nie tyle dla mnie, jak dla hufca, który bez chorągwi mógłby w ogóle stracić morale. Piszę o tym, ponieważ świadomość, że chorągiew można zabrać, może skłoni do refleksji, że chorągiew powinno się bronić.
Potyczki ogólnie nie były kontuzyjne i wszyscy dobrze się bawili. Płonące snopki siana dodawały dramatyzmu walce, a to w połączeniu z zaangażowaniem walczących, stworzyło dla publiki niezapomniane widowisko. Cieszy fakt, że mimo używanie włóczni kontuzji było mało, bitwa to zdecydowanie rokuje na kolejne ciekawe starcia w tym i kolejnych sezonach.
Po wieczornej bitwie wszyscy w dobrych humorach udaliśmy się do obozu, a na zamku rozpoczęto przygotowania do niespodzianki, chwila odpoczynku przy ognisku i już naszych uszu dobiegło wołanie, że zapraszają na zamek. Idąc na zamek, zasłyszałem co powtórzę, iż wielką niespodzianką byłoby, gdybyśmy jako niespodzianki nie zobaczyli filmu „Dawno temu w Iłży”. Słowa te stały się niemal samospełniającą się przepowiednią, i już w bramie zamku widziałem przy jednej ze ścian duży „ekran”. Po znalezieniu miejsca siedzącego i krótkim słowie wprowadzającym reżysera, rozpoczęła się prezentacja filmu „Dawno temu w Iłży”.
Nie będę opisywał fabuły filmu, gdyż zepsułbym innym przyjemność jego oglądania, po krótce tylko film podsumuję. Trzeba oddać hołd i pokłonić się w pasie Smoczej Kompani za to, że podjęła się tego ciężkiego i trudnego do realizacji projektu. Takie działania popularyzują naszą pasję, i tworzą podwaliny pod zmienienie wizerunku „turniejowego rymcerza”, który od lat pojawia się w mediach. Jestem pełen podziwu dla pracy jaką włożono w nakręcenie tego filmu, a także chęci, bo bez tego, chyba by się nie udało. Film powstawał na przestrzeni ostatnich kilku lat, więc pewne uchybienia pod kątem kultury materialnej są widoczne... ale na tym komentarzu zakończę. Jeszcze raz wielkie słowa podziwu.
Po filmie była krótka przerwa techniczna na zamku związana z przygotowaniem uczty i znów po 30 minutach wychodziliśmy z obozu na zamek, droga obóz – zamek, zamek – obóz, na długo pozostanie w mojej pamięci. Tego wieczora było o tyle lepiej, że część ludzi wyjechał wcześniej do domów i każdy z uczestników niedzielnej uczty miał swoje własne miejsce przy stole, bez przepychania się i ścisku. Pogoda jak na ucztę przystało – dopisała, na twarzach uczestników więc malowały się niezliczone uśmiechy. Jeszcze przed wniesieniem potraw na stół po odbyło się rozdanie nagród i wzajemne kurtuazyjno-przyjacielskie sceny, które jeszcze bardziej poprawiły klimat. Amor, ja widziałem, a widziałem prawie wszystko, to jak Kłajpeda oddał nagrodę, za 3 miejsce w turnieju samojeden, swojemu przeciwnikowi, który podczas walki doznał kontuzji, też. Kodeks honorowy, kodeks rycerski – w naszym rozumieniu, spisany nie istniał, ale pewne zachowania wynikały po prostu z wpajanej tradycji, wiary w ludzi i w Boga, dusza się cieszy, kiedy na turniejach także możemy oglądać podobne zachowania, które nie biorą się z chęci poklasku i sławy, zachowania którymi kieruje potrzeba serca i klimatu. Zatrzymując się chwile przy honorowym postępowaniu, nie mógłbym pominąć Indara, który docenił odzyskanie jego wianka z kwiatów, w trakcie bitwy, przez Sławka. Może te czyny niepozorne, i prawie niezauważalne, nie tworzą wspaniałych imprez, nie pisze się o nich nigdzie, ale to one są kwintesencją odtwórstwa... kiedy dbanie o kulturę materialną, łączy się z dbaniem o mentalną sferę odtwarzania XIII wieku. Wypada wspomnieć także, że nagrodę za całokształt pracy włożonej w turniej i ogólnie za całokształt działalności na Smoczych majówkach, otrzymał Amor ei!, który będzie musiał zrobić się na rycerza, przecież z takim probusowym pasem nie przystoi mieszczanowi. Trudy turnieju i zmęczenie zaczęły mi już wychodzić ze mnie, szybko więc po uczcie znalazłem się w inkubatorze. Budowa inkubatora: na dole 3 futra wełniane, koc wełniany i 3 futra wełniane, jako przykrycie: koc wełniany, 2 płaszcze wełniane... Człowiek czuje się jak w najlepszym hotelu, polecam kiedyś wypróbować.
Wydaje mi się, że nie potrzeba zbytniego podsumowywania II Turnieju Rycerskiego na zamku w Czersku, ponieważ to co napisałem, jest jednym wielkim podsumowanie, jeśli będę mógł za rok, także odwiedzę czerski zamek, bo warto.
Pozdrawiam,
Łukasz
Odrobina szczęścia, trochę przypadku i odwiedziłem imprezę organizowaną przez Smoczą Kompanię. Był to II Turniej Rycerski na Zamku w Czersku. Rok temu odbyła się pierwsza edycja tego turnieju, niestety wtedy nie było mi dane odwiedzenie czerskiego zamku...
Zamek wybudowano na wzgórzu, na którym przedtem stał gród z drewniano ziemnymi obwarowaniami z wybudowanym w XII wieku kościołem św. Piotra. Zamek w XIII wieku pełnił ważną rolę w planach Konrada Mazowieckiego, który w tutejszych lochach przetrzymywał między innymi Henryka Brodatego, a później Bolesława Wstydliwego. Na przełomie XIV i XV wieku zamek przebudowano na miarę stolicy Mazowsza, solidny ceglany mur wybudowano na kamiennych fundamentach na planie dziewięcioboku z nieregularnymi bokami. Podnosząc obronność tego założenia zamek wyposażono w czworoboczną bramę wjazdową i w dwie okrągłe baszty (zachodnią i więzienną), początkowo prawdopodobnie miały wysokość podobną co mury zamku.
Obecnie zamek, mimo że podupadł na przestrzeni wieków w ruinę, dalej urzeka swoim czarem. Mimo zniszczenia praktycznie całej jednej ściany murów, możemy wyobrazić sobie, jaki w czasach świetności zamek ten budził respekt przed intruzami. Obecnie, z tego co widziałem, na zamku prowadzone są drobne prace naprawcze przede wszystkim cegieł w murach, które czas nadwątlił już swoim zębem. Pierwsze większe prace rekonstrukcyjno-naprawcze zamku przypadają na lata 80 XX wieku, prowadzono je niestety bardzo nieudolnie, przykładem mogą być części zewnętrznego muru – gdzie cegły z prac rewitalizacyjnych odpadają razem o średniowiecznym rodowodzie na zawsze już odchodząc w zapomnienie. Po cichu i w głębi duszy wierzę, że takie turnieje jak ten wpływają na atrakcyjność zamku, ściągając publikę, która wydaje tutaj pieniądze, które może są przeznaczane w części na ochronę zamku przed niszczycielsko działającym czasem.
Osobiście urzekły mnie „wpisy” na cegłach. Podpisy zostawiali tu ludzie zwykli, tacy jak ja, którzy chcieli pozostawić jakiś ślad po ich pobycie na zamku, prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy z tego, że to co napisali przetrwa dziesiątki lat. Nie jestem oczywiście zwolennikiem niszczenia zabytków, ale mówię w tym przypadku o wpisach sprzed parudziesięciu lat, kiedy świadomość słowa „zabytek” nie miała takiej wagi jak teraz. Najstarszy wpis, który znalazłem, a za razem chyba jeden z najpiękniejszych na całym zamku pochodzi z 1896 roku. Inskrypcja brzmi: „Cez. I Hel. | Terajewicz | 3/IX 1896r.”, jeśli połączymy to z ciemniejszą cegłą oraz pięknym pismem całość staje się niepowtarzalna. Ufam, że jest to „wpis” oryginalny, a nie jakiś współczesny „żart”. Widząc to pierwszy raz wyobraziłem sobie dwójkę młodych, zakochanych w sobie ludzi, którzy nieopodal tego miejsca rozłożyli się z kocykiem podziwiając piękne, wtedy jeszcze niezurbanizowane wcale, tereny otaczające czerski zamek.
Baszty zamkowe zdobione są w piękne, charakterystyczne dla Mazowsza motywy tworzono z ciemniejszych cegieł. Wewnątrz zamku niestety nie pozostało wiele reliktów przeszłości, a chyba najcenniejszym są relikty XII wiecznego murowanego kościoła, niestety to co zobaczyłem na zamku można nazwać chyba tylko bezmyślnością. Podczas badań archeologicznych (prawdopodobnie mniej więcej też w latach 80' XX wieku) przekopano całe wnętrze zamku kilka metrów w głąb, i po badaniach wszystko z powrotem zakopano, poza właśnie reliktami kościoła św. Piotra, które pozostawiono w leju otoczonym później metalowymi barierkami i łańcuchem. Bez problemu można je pokonać, z resztą z jednej strony jest łagodniejsza skarpa i wejście w obręb fundamentów. W trakcie całego turnieju kiedy patrzyłem w kierunku tego zabytku serce mi się krajało, relikty te służył dzieciom jako plac zabaw, skakały sobie radośnie po murowanych fundamentach kościoła, a ich rodzice patrzyli z uśmiechem jak bawią się ich dzieci. Wszystko to sprawiło, że kiedy przed odjazdem widziałem jak wygląda wnętrze załamałem się, część kamiennych ścianek była przewrócona do „wnętrza” kościoła... Może sposobem na zachowanie tego co zostało byłby po prostu wyniesienie i zrekonstruowanie fundamentów kościoła na dzisiejszym poziomie zamku.
Myślę, że po tym krótki wstępie czas najwyższy, żeby przejść do opisu wydarzeń i moich odczuć związanych bezpośrednio z turniejem. Na Czersk wyruszyliśmy około godziny 8.30 w piątek ze Śląska, większa część podróży przebiegała sprawnie, niestety od Grójca po Górę Kalwarię spotkały nas „małe” niedogodności, a to źle oznakowany objazd w Grójcu, a to kilku kilometrowy korek do ronda w Górze Kalwarii (to chyba jedyne rondo na Mazowszu poza Warszawą i każdy chce przez nie przynajmniej raz w życiu sobie przejechać). W każdym bądź razie już około 13 rozpoczęliśmy rozbijanie się w obozie na terenie hufca małopolskiego. Miałem przyjemność podróżowania na Czersk z Markiem z Bytomia, dowódcą małopolskiego hufca, i z nim też mogłem mieszkać w czasie turnieju (za co bardzo serdecznie mu dziękuję). Na miejsce rozbicia namiotu wybraliśmy teren z dala od głównej arterii komunikacyjnej obozu z nastawieniem na cieszę i spokój. Cieszył fakt, że poszczególne hufce jeszcze przed rozbijaniem się uczestników, miały jasno widoczne granice. Rozbijanie namiotu poszło fantastycznie szybko i po godzinie przy już rozbitym namiocie mogliśmy odetchnąć. Pogoda w tym momencie była wręcz nie do uwierzenie 25 'C, lekki wietrzyk, można było się nawet opalać. I tak, błogo przy pięknej pogodzie i w znakomitym towarzystwie upływało piątkowe popołudnie. Wieczorem na każdy hufiec zostało przydzielone jedzenie, początkowo wydawało się mi, że jest go stanowczo za mało na 3 dni dla wszystkich, jednak było go w sam raz. Trochę dziwnym pomysłem było chyba jednak wydanie mięsa na 3 dni też w piątek wieczorem, zapewne zaoszczędziło to pracy Smoczej, ale... O ile wędzony boczek bez problemu nadawał się do pieczenia na ruszcie jeszcze w poniedziałek rano, o tyle udka z kurczaków na pewno nie wytrzymałby tej próby czasu. Inne mięsa z ochotą jedzone w sobotę, w niedzielę wydzielały już mało apetyczny odorek, niestety nie każdy z uczestników zabiera ze sobą przenośną lodówkę, a kopanie lodówek w miejscu naszego obozowania, na terenie średniowiecznego podgrodzia, jest karane z kodeksu prawnego.
Resztę wieczoru spędziłem przy ognisku z Markiem i częściom Bractwa Rycerskiego Zamku Przemysła II rozmawiając i piekąc kurczaki. Nie dalej niż około 23.oo już opatulony w wełniany koc i płaszcz zasypiałem w oczekiwaniu na to co przyniesie pierwszy dzień turnieju. Noc była bardzo ciepła, wiec spało mi się wyśmienicie, mimo że już około 7.oo byłem na nogach to nie czułem w ogóle zmęczenia. Wychodząc z namiotu zobaczyłem teren hufca małopolskiego prawie w całości zapełniony namiotami. Rozbijanie kończyli Gladii Amici i Miechów – główne siły hufca małopolskiego. Na śniadanie mięsko z rusztu po prostu rozpływało się w ustach, świeżutkie, smaczne, ale odczucia kulinarne pozostawię na boku. Po śniadaniu powoli wdrażano nakaz ubierania się w stroje historyczne, więc około godziny 11.oo moje serce uradowane było z braku współczesności w obozie, niestety nie na długo...
Oficjalne rozpoczęcie turnieju było coraz bliżej, więc po przeglądzie uzbrojenia i strojów, wnikliwie dokonanym przez dowódcę hufca, zarządzono wymarsz. I tak jak każe tradycja i idea śląsko-małopolskiego hufca wymarsz odbył się z pełną pompą – przodem elita, więc kilku herbowych rycerzy, za nimi chorągwie, później ciężkozbrojni, lekkozbrojni i pozostała część gawiedzi obozowej. Może i wymarsz nie był tak pełen przepychu jak na Iłży 2008, najważniejsze jednak jest to, że pod „słońcem Mazowsza” powiewały dumnie obok siebie chorągwie Małopolski i „Dolnego Śląska”, choć może lepiej powiedzieć Śląska opolsko-raciborskiego. W tym momencie nasuwa mi się kolejna konkluzja. W ten dzień, podczas tego wymarszu, podobnie jak do niedzielnej bitwy to ja niosłem chorągiew małopolską. A dla mnie to ogromny zaszczyt być chorążym, zaszczyt na który w głębi serca wiem, że jeszcze nie zasłużyłem ani wkładem w rekonstrukcję, ani wkładem do imprez. Będę robił jednak wszystko, żeby usłyszeć kiedyś od kilku osób, których personalia pozostawię w tajemnicy, że mogę nieść chorągiew małopolski, ponieważ na to jakoś zasłużyłem. Wydaje mi się, że w XIII wieku podobnie jak dziś, możliwość dzierżenia w boju chorągwi z herbem księcia, czy później herbem państwa, do bitwy, czy gdziekolwiek indziej, była zaszczytem bezcennym. Tak więc i teraz niesienie chorągwi na naszych imprezach powinno być doceniane, a kto tego nie rozumie, powinien się zastanowić nad tym.
I ruszyliśmy, po przejściu z obozu do bramy już na zamek wkraczaliśmy przy odgłosach rogów i ustawiliśmy się na wyznaczonym miejscu w oczekiwaniu na wybrankę księcia Konrada. Powiem tylko, że wejście księżnej razem z orszakiem było niemal tak wspaniałe jak nasze (upsss...). W międzyczasie jednoosobowy oddział prewencyjny – Drzewiak, przeprowadził akcję wybierania na chybił trafił ludzi, ażeby Ci przedstawili się z jakiej są grupy rekonstrukcyjnej, co nie jednego bardziej nieśmiałego wprowadziło w zakłopotanie, a jak policzki im się rumieniły. Po przybyciu Księżniczki na zamek i wymianie uprzejmości między narzeczonymi zakończyło się oficjalne rozpoczęcie turnieju. Następnie odbywały się eliminacje turnieju samojeden, których nie widziałem, na swoje wytłumaczenie mogę tylko powiedzieć, że umilałem czas damom nie zainteresowanym zmaganiami walczących. Deszczowy poranek i mgliste przedpołudnie już się kończyły, kiedy nad czerskim zamkiem pojawiło się słonce opromieniając dalsze potyczki lekkozbrojnych. Czas biegł bardzo szybko przy wspólnych rozmowach przy ognisku, a że z większością znajomych widziałem się pierwszy raz od wakacji tym bardziej tematom rozmów nie było końca. W celu rozprostowania nóg poszedłem spacerkiem w kierunku zamku oglądając kramy, ograniczyłem się jednak do tych na zamku, ponieważ inne były jak dla mnie zbyt festynowe, chociaż robili smaczne gofry. Spacerując pomiędzy kramami, razem z spotkaną po drodze Magdą, w obrębie murów zastanawiałem się, co decydowało o tym, że ktoś ma kram tu, a nie na zewnątrz. Liczyłem, że spotkam tu tylko rzemieślników historycznych, ale niestety wyglądało to trochę inaczej, choć oczywiście byli dobrzy rzemieślnicy z wyrobioną marką, na niektórych kramach widziałem dziwne miedziane ozdoby lub plastikową biżuterię typu „hand made”. Niewybaczalnym byłoby, gdybym z takiego spaceru po kramach, wrócił z pustymi rękoma, a 3 mery jasnobrązowej wełny zawsze się przydają, tym bardziej że jej cena była przystępna, czego nie można powiedzieć o lnie, który kosztował nawet 40 złotych za metr.
Już jako szczęśliwy posiadać trzy metrowego kawałka wełny trafiłem na turniej walk 5 na 5, a że obserwowałem go praktycznie cały, poświęcę mu trochę więcej czasu.
1.Pozytywnie zaskoczony byłem „rycerzami” zakonnymi, którzy z roku na rok wyglądają coraz lepiej, a do tego turnieju na prawdę estetycznie prezentowali się bardzo dobrze. Zdziwiłem się jednak widząc, że zakonni nie odrobili chyba treningów kondycyjnych przed sezonem, ponieważ po drugim starciu, aż żal się robiło kiedy bezwładnie padali na ziemię łapiąc oddech. Jako, że zakonnym nie jestem dodam, że żadna zakonna 5 nie zakwalifikowała się do finału.
2.Chwała walczącym po jedynej i słusznej stronie (Małopolski oczywiście) za zajęcie trzeciego miejsca w turnieju i prowadzenie wyrównanej walki z Białorusinami „niebieskimi”.
3.Gościom zza granicy należy oddać wieniec laurowy za zwycięstwo i zajęcie drugiego miejsca, ale czy można być dumnym z tak odnoszonych zwycięstw... Chwyty w stylu samuraja, czyli podejście od tyłu i podduszanie mieczem położonym na szyi przynajmniej mi się nie podobały, tym bardziej kiedy widziałem jak miecz ten mocno wygina się na szyi pod siłą oporu jaką postawił atakującemu Bejdon. Nie podobało mi się też używanie dwuręcznej kosy w starciach bohurowych, nie dość, że można się na nią o wiele tragiczniej przypadkiem nabić niż na miecz, to uderzanie nią z całej siły przez plecy... Kiedy w ferworze walki doszło do kontuzji jednego z Białorusinów, na jego miejsce jakby z automatu wskoczył nowy świeży walczący, na co zwrócił uwagę jeden z sędziów, i walczono 4 na 4, ale wypoczęty zawodnik i tak pozostał na placu walki, ponieważ zszedł jeden z walczących od początku, tego niestety już żaden z sędziów nie zauważył.
Być może w wieloosobowych bohurtach, w których spotyka się około 10 walczących należałoby wprowadzić większą ilość sędziów, nie mówiąc już o 2,3 osobach oddzielających walczących od wszechobecnej publiki. Naturalnie to mój punkt widzenia, widząc filmy z bohurtów zza naszej wschodniej granicy można odnieść wrażenie, że tam takie zagrania są normalne, ale walki odbywały się na polskim gruncie, więc powinno się chyba zasad przestrzegać takich jakie obowiązują u nas. Tak więc podsumowując 2 pierwsze miejsca na pudle dla Białorusinów, 3 miejsce dla naszych. Kiedy obserwowałem te zmagania ciężkozbrojnych pierwszy raz zachciało mi się walczyć na miecze, jednak złożona jakiś czas temu przysięga pewnej osobie, że do walki nie wyjdę w maszynowo szytej przeszywanicy, a tym bardziej w nienitowanej kolczudze obowiązywać będzie mnie zawsze, więc na razie walczę z przeszywanicą.
Po turnieju miło wspominam wędrówkę dookoła zewnętrznych murów zamku z Anuszką, Aubreyem i Libuse, to wtedy pierwszy raz widziałem te wpisy na cegłach. Potem wróciłem do obozowiska, usiadłem sobie na skarpie średniowiecznego podgrodzia (tam gdzie się rozbiliśmy) i dłuższą chwilę zastanawiałem się nad sensem rekonstrukcji, a że historycznie poprawne miody pitne szybko i gwałtownie kołaczą w głowie – tym burzliwsze były moje przemyślenia. Czas przed ucztą spędziłem na opiniotwórczych dyskusjach wewnątrz-hufcowych z Sławkiem, Magdą, Markiem, Piotrkiem, Bejdonem, wyliczać można by bez końca...
Wieczorem wszyscy ruszyliśmy na ucztę, jako że trochę się spóźniliśmy, i wszyscy siedzieli już przy stole, więc mieliśmy mały problem z ulokowaniem się, żeby usiąść, ale trochę kombinacji tu uśmiech, tam oczko i udało się wynaleźć kilka ławek na których mogliśmy spożyć wieczerzę. Wydawanie posiłków na raty i przy jednym „szwedzkim stole” bez poinformowania ludzi jak to się je, ja bynajmniej nie słyszałem, wprowadziło trochę chaosu i zamieszania. Jako że nie chciałem tłoczyć się w masie poruszanego wonią jedzenia mięsa poczekałem, aż się trochę przy stole wyludniło, a że mam szczęście trafiłem, kiedy akurat stała przy stole ciepła kasza z gulaszem. Jedna dużo chochla kaszy, 2 kiszone ogórki i w tym momencie nie potrzebowałem nic więcej do szczęścia. Po posiłki nic nie przeciągało mojej uwagi na tyle, żeby tam pozostać na uczcie, więc nieśpiesznym krokiem udaliśmy się do obozu. W bliżej trudnym do określenia dla mnie momencie znalazłem się siedząc na ławce pośrodku obozu (na drodze) w ciemnościach obok Łukasz Żurka Turka, Niuńka i Krivy. Dziwne, aczkolwiek zacne napoje trafiały w tym czasie do mojego krwiobiegu, nie wiem czy to przez te napoje, czy przez świeże mazowieckie powietrze, ale zupełnie nie chciało mi się spać. Znudzeni siedzeniem w ciemnościach postanowiliśmy przenieść się bliżej ognia. Niuniek w swoim Tupolewie 3 razy podchodził do lądowania, w tym raz w bardzo ekwilibrystyczny sposób się rozbił. Osobiście o ten wypadek podejrzewam Turków i ich paliwo do samolotów, ale to tylko jedna z moich teorii. Mimo jednego nieudanego lądowania cało i bezpiecznie dotarliśmy do ogniska w hufcu małopolskim, gdzie część ludzi zmęczona udawała się już na spoczynek. Pozostała część obozu najechała hufiec najemny przy ich ognisku, gdzie dane było mi wysłuchać cudownej poezji wędrownego barda Drzewiaka, któremu jak mówi pieśń, nie udało się porzucenie Smoczej Kompanii.
Część ludzi powoli udawała się na wartę pełną niebezpieczeństw na zamku opuszczając ognisko, udało im się również zabrać tam kwiat (a w zasadzie jeden kwiatuszek) małopolskiego rycerstwa. Zostałem z kilkoma osobami przy ognisku i z Krivą, z którą rozmawiałem na niezliczoną ilość tematów, które nawet wtedy było trudno zliczyć...
Ognisko dogasało, żar się tlił, w koło tylko cisza, ćwierkanie bardzo rannych ptaszków i mgła, wielka, gęsta, nieprzenikniona mgła, która spowiła cały obóz dodając mu niezapomnianego, wręcz magicznego uroku. Postanowiliśmy jednak udać się też na spoczynek do swoich namiotów, jednak zanim tam dotarłem, spotkałem Siwego i Bejdona udających się powoli na wartę, była wtedy chyba 5.oo, następnego dnia nie czułbym się dobrze, gdybym odmówił wspólnego udania się na wartę razem z nimi... więc poszedłem.
Już przed bramą zamku słyszeliśmy odgłosy hulanek i zabaw, które z każdym krokiem po kamiennej, śliskiej od rosy drodze prowadzącej na zamek, narastały. Zza ostatniego namiotu z mgły wyłoniło się ognisko i biesiadująca przy nim grupka wartowników, których w tym momencie było zdecydowanie ponad stan. Jak to bywa w takich sytuacjach i przy wszechobecnym krążącym dzbanuszkiem z miodem, rozmów było co niemiara, w niektórych sytuacjach nawet chyba rozmawiający nie wiedzieli do końca o czym rozmawiają, ale nie miało to żadnego znaczenia. Nie każdy poprzednią noc mógł w spokoju przespać jak ja, więc zmęczenie dawało o sobie znać wartownikom, na koniec warty zostaliśmy ja, Siwy i Bejdon. Zmienili nas punktualnie członkowie Bractwa Rycerskiego Zamku Przemysła II, Miechów położył się spać, a ja pod wpływem przypływu sił witalnych porwałem aparat i wróciłem się na zamek. Jeszcze raz w ciszy i spokoju odbyłem spacer poza murami zamku, myśląc o tych którzy mogli tedy przede mną chodzić zrobiłem kilka zdjęć i udałem się potowarzyszyć chwilę wartownikom przy ognisku. Już było jasno, ale słońca przez mgłę nie było widać. To wtedy rano pierwszy raz „wszedłem” do kościoła, to było przeżycie które najbardziej zapisze się w mojej pamięci. Wyobraziłem sobie, stojąc pośrodku fundamentów, kształt tego kościoła, jego romańską prostą budowę, surowe wnętrza... dreszcz przebiegł po moim kręgosłupie, przez kilka sekund byłem w XIII wieku i... było mi tam dobrze.
Kiedy warta się skończyła, poszedłem do obozu, gdzie spotkałem Marka przy ognisku, uznałem, że dobrze będzie się chwile przespać, zawinąłem się w namiocie w koc i szybko zasnąłem.
Niestety nie pamiętam o czym śniłem, obudziłem się po 10.oo, krótka chwilę w namiocie dochodziłem do siebie, a kiedy odsłoniłem jedną z burt namiotu, zdecydowanie odechciało mi się z niego wychodzić. Niebo na całej długości zaciągnięte było ciemnymi chmurami, co kilka minut z niemal zegarmistrzowską precyzją na moją twarz spadały krople orzeźwiającego deszczu. Musiałem zmusić się do wyjścia, ale już po porannej toalecie czułem, że mimo wszystko to będzie dobry dzień.
Na obiad nie mogło być oczywiście nic innego, jak pyszny boczek z rusztu. To na Czersku przekonałem się, że ruszt to jeden z najważniejszych elementów kuchennych. Do zestawu wystarczy tylko nóż i mamy wszystko co potrzebne, żeby przygotować czy to mięso z rusztu, czy boczek, który po upieczeniu wrzucany na kromkę chleba i z przyjemnością zjadamy. Nie brudząc żadnych naczyń jesteśmy najedzeni i uśmiechnięci – praktycznie same plusy.
Będąc na zamku widziałem kilka „walk pokazowych”, przyznam szczerze, że liczyłem na coś w rodzaju walk pokazowo-traktatowych, mimo że w XIII wieku traktaty popularne nie były.
Po południu odbywały się jeszcze manewry piechoty lekkozbrojnej połączone z kilkoma starciami. Miłym dla oka był widok maszerujących równo, prawie 20 lekkozbrojnych, którzy raz za razem zmieniali szyk na nowy. Bitwa pomiędzy lekkozbrojnymi prowadzona była w formule light, jednak i to nie zapewniło całkowitego wykluczenia kontuzji, przekonał się o tym między innymi Rafał z BRZP II, którego nawet kapalin nie ochronił przed rozcięciem obok nosa, do teraz nie potrafię sobie wyobrazić jak ta (chyba) włócznia przeszła przez rondo kapalinu i ugodziła go w twarz. Pokazuje to za razem, że mimo dobrych chęci z bronią drzewcową nie ma żartów. Nie wiem czy to w tych starciach, ale Tomal także doznał kontuzji, która niezwykle malowniczo wkomponowała się w jego rumiane lico. Dla publiki takie otwarte rany są jak woda na pustyni, więc obserwujący to ludzie na pewno z widowiska byli zadowoleni. Jako podsumowanie tej części idealnie nadaje się motto: „Trening czyni mistrza”, więc lekkozbrojnym manewrom mówimy zdecydowane tak, mimo że podobnie, jak to jest z traktatami, trudno w tym okresie mówić o czymś takim jak szyk lekkozbrojnych w walce.
Po wizycie na zamku, już w obozie trafiłem na zajęcie prowadzone przez dr Grzegorza od nitowania z OMAC'u, który jako jeden z nielicznych udostępnia „narzędzie dzięki którym i ty możesz zrobić sobie kolczugę nitowaną” - koniec reklamy. Fakt faktem, jak dla biednego studenta może trochę za drogie, ale zawsze jest to jakaś furtka umożliwiająca posiadanie poprawnie zrobionej kolczugi, która nie będzie kosztowało kilka tysięcy złotych.
Wieczorem na znów na zamku odbywała się bitwa, na której stawili się wszyscy tak lekkozbrojni, jak i ciężkozbrojni. Przed samą bitwą odbyła się kontrola uzbrojenia, której najważniejszym punktem było sprawdzenie ostrości grotów włóczni i ich ewentualne wycofanie z walki. Wydaje mi się, że ostrzony wyrób halabardopodobny może wyrządzić więcej krzywdy niż stępiona włócznia ze zwykłym grotem, aczkolwiek te pierwsze do walki dopuszczone zostały. Pomysł walki odwróconymi włóczniami jest dobry, jeśli się go przećwiczy i wskaże jakie ma on zalety i wady, co nie odbyło się na Czersku. Nad sposobem walki włóczniami toczą się już od dłuższego czasu dyskusje, więc nie będę prowadził tutaj długiego wywodu... Walcząc odwróconym grotem do tyłu przeciwnikowi z przodu na pewno krzywdy się nie zrobi, ale jeśli walczy się w dużym tłoku, to łatwo można uszkodzić kolegę z tyłu, np. przy markowaniu pchnięcia. Użycie włóczni jako halabardy i zadawanie nią ciosów od góry do dołu, zamiast przód tył, choć nie wygląda najefektowniej, jest bodaj najbezpieczniejszym sposobem używania tej broni. Po przeglądzie uzbrojenia, można było ustawić się w szyki i przygotowywać do boju. Bitwa dla publiki oczywiście od początku była „ustawiona” i finalny rezultat znali wszyscy. Miło walczyło się po stronie Konrada wiedząc, że wygra się mimo złamanych szyków swoich wojsk i masakry sojuszników po lewej flance. Tak jak bywało to już na inscenizacjach – wszyscy podzielili się na 2 grupy: ciężko i lekko zbrojnych. Jako, że pełniłem funkcję małopolskiego chorążego mogłem uważnie przyglądać się bitwie z bliska. Siła i przewaga lekkozbrojnych z hufców mieszczańskiego i bagritowego polegała na tym iż atakowali oni wszyscy razem, co skutecznie niweczyło wszystkie starania walecznych lekkozbrojnych księcia Konrada, odważnych, ale podzielonych na Małopolan i hufiec wschodni. Tak więc, gdyby nie to, że finalny wynik był znany, jestem pewien, że po stronie lekkozbrojnych Konrad niestety poniósłby porażkę.
Kolejny wywód, zacznę od słowa „chorągiew”. To ją zdobywano, żeby złamać morale przeciwników, to wokół niej formował się się wojska w najtrudniejszych chwilach...
Żeby daleko nie szukać można zacytować fragment „Sagi o Egilu”, choć może Skandynawia nie była centrum Europy, to jednak ciekawe źródło z 2 połowy XIII wieku może pomóc nam poczuć mentalność tamtych czasów...
„ (...) Były dwa główne oddziały. Jarl Alfreir przewodził jednym i przed nim niesiono znak. W tym oddziale było wojsko, które do niego już poprzednio należało, a prócz tego, które napłynęło z pobliskich dzielnic. (...) [Egil i Thorolf] Zatknęli wysoko swój znak, a chorążym był Tforfid Zuchwały*. Całe ich wojsko miało norroeńskie tarcze i norroeńskie uzbrojenie oraz przyodziewek wojenny. W tej armii byli wyłącznie norroeńscy mężowie, bez wyjątku. (...) Adils zaś ścigał najpierw tych, co uciekali, ale długo ich nie odprowadzał, wrócił wnet tam, gdzie się walka odbywała, i natarł ostro. Gdy Thorolf to zobaczył, zwrócił się przeciw jarlowi, każąc tam nieść proporzec, i rozkazał swoim ludziom, by posuwali się zwartym szeregiem, gęsto jeden za drugim. (...) Thorolfa ogarnął szał walki, zarzucił tarczę na plecy, a oszczep ujął obydwoma rękami, woje zaczęli z przerażeniem usuwać się na lewo i prawo, położył trupem mnóstwo. W ten sposób wyrąbał sobie drogę w kierunku proporca jarla Hringa i nic nie było w stanie mu się oprzeć. Zabił człowieka co niósł proporzec, i przetrącił drzewce proporca. Potem wbił oszczep w pierś jarla przez zbroję, i na wylot przez ciało, tak że szpic sterczał po drugiej stronie między łopatkami. (...) Wtedy popłoch ogarnął całe wojsko, wszyscy zaczęli uciekać na oślep. Wikingowie w pogoń za nimi i wtedy nieprzeliczone mnóstwo uciekających padło. Adils zdarł swój proporzec, dlatego nikt nie wiedział, czy to on ucieka, czy kto inny. (...) Szkoci, zabiwszy Thorolfa, wodza, wznieśli okrzyk zwycięstwa. Egil usłyszał okrzyk i zobaczył, że proporzec się cofnął. Wówczas domyślił się, że Thorolfa już za proporcem nie ma. Jak oszalały popędził naprzód, przecisnął się między walczącymi, dotarłszy na miejsce dowiedział się, co się stało, podniecał, by znów rzucili się naprzód, sam przedarł się i szedł pierwszy. W ręku miał miecz, Węża Nadr. Szedł jak nawałnica, rąbał na obydwie strony i powalił wielu. Thorfid niósł proporzec tuż za nim, reszta wojów skupiła się koło proporca i rozszalał się straszny bój. Egil parł naprzód, aż nie spotkał jarla Adilsa. Nie walszyli długo, Adils padł i wielu wojów wokoło niego.
„Saga o Egilu”, ze staroislandzkiego przełożyła Apolonia Załuska-Stromberg, Wydawnictwo Poznańskie, 1974
*W źródle niosący chorągiew zostaje wymieniony z imienia, co oznacza, że nie jest to byle jaka, pierwsza lepsza osoba.
... A ja stałem sobie z chorągwią małopolską, obserwując jak z lewa do prawa, i z prawa do lewa przetaczają się walczący, sojusznicy, przeciwnicy, wszyscy. Nikt nawet na mnie nie spojrzał, a gdyby ktoś podszedł i grzecznie powiedział, że nie żyję i mam oddać chorągiew, cóż mógłbym zrobić... Byłaby to wielka ujma w honorze, nawet nie tyle dla mnie, jak dla hufca, który bez chorągwi mógłby w ogóle stracić morale. Piszę o tym, ponieważ świadomość, że chorągiew można zabrać, może skłoni do refleksji, że chorągiew powinno się bronić.
Potyczki ogólnie nie były kontuzyjne i wszyscy dobrze się bawili. Płonące snopki siana dodawały dramatyzmu walce, a to w połączeniu z zaangażowaniem walczących, stworzyło dla publiki niezapomniane widowisko. Cieszy fakt, że mimo używanie włóczni kontuzji było mało, bitwa to zdecydowanie rokuje na kolejne ciekawe starcia w tym i kolejnych sezonach.
Po wieczornej bitwie wszyscy w dobrych humorach udaliśmy się do obozu, a na zamku rozpoczęto przygotowania do niespodzianki, chwila odpoczynku przy ognisku i już naszych uszu dobiegło wołanie, że zapraszają na zamek. Idąc na zamek, zasłyszałem co powtórzę, iż wielką niespodzianką byłoby, gdybyśmy jako niespodzianki nie zobaczyli filmu „Dawno temu w Iłży”. Słowa te stały się niemal samospełniającą się przepowiednią, i już w bramie zamku widziałem przy jednej ze ścian duży „ekran”. Po znalezieniu miejsca siedzącego i krótkim słowie wprowadzającym reżysera, rozpoczęła się prezentacja filmu „Dawno temu w Iłży”.
Nie będę opisywał fabuły filmu, gdyż zepsułbym innym przyjemność jego oglądania, po krótce tylko film podsumuję. Trzeba oddać hołd i pokłonić się w pasie Smoczej Kompani za to, że podjęła się tego ciężkiego i trudnego do realizacji projektu. Takie działania popularyzują naszą pasję, i tworzą podwaliny pod zmienienie wizerunku „turniejowego rymcerza”, który od lat pojawia się w mediach. Jestem pełen podziwu dla pracy jaką włożono w nakręcenie tego filmu, a także chęci, bo bez tego, chyba by się nie udało. Film powstawał na przestrzeni ostatnich kilku lat, więc pewne uchybienia pod kątem kultury materialnej są widoczne... ale na tym komentarzu zakończę. Jeszcze raz wielkie słowa podziwu.
Po filmie była krótka przerwa techniczna na zamku związana z przygotowaniem uczty i znów po 30 minutach wychodziliśmy z obozu na zamek, droga obóz – zamek, zamek – obóz, na długo pozostanie w mojej pamięci. Tego wieczora było o tyle lepiej, że część ludzi wyjechał wcześniej do domów i każdy z uczestników niedzielnej uczty miał swoje własne miejsce przy stole, bez przepychania się i ścisku. Pogoda jak na ucztę przystało – dopisała, na twarzach uczestników więc malowały się niezliczone uśmiechy. Jeszcze przed wniesieniem potraw na stół po odbyło się rozdanie nagród i wzajemne kurtuazyjno-przyjacielskie sceny, które jeszcze bardziej poprawiły klimat. Amor, ja widziałem, a widziałem prawie wszystko, to jak Kłajpeda oddał nagrodę, za 3 miejsce w turnieju samojeden, swojemu przeciwnikowi, który podczas walki doznał kontuzji, też. Kodeks honorowy, kodeks rycerski – w naszym rozumieniu, spisany nie istniał, ale pewne zachowania wynikały po prostu z wpajanej tradycji, wiary w ludzi i w Boga, dusza się cieszy, kiedy na turniejach także możemy oglądać podobne zachowania, które nie biorą się z chęci poklasku i sławy, zachowania którymi kieruje potrzeba serca i klimatu. Zatrzymując się chwile przy honorowym postępowaniu, nie mógłbym pominąć Indara, który docenił odzyskanie jego wianka z kwiatów, w trakcie bitwy, przez Sławka. Może te czyny niepozorne, i prawie niezauważalne, nie tworzą wspaniałych imprez, nie pisze się o nich nigdzie, ale to one są kwintesencją odtwórstwa... kiedy dbanie o kulturę materialną, łączy się z dbaniem o mentalną sferę odtwarzania XIII wieku. Wypada wspomnieć także, że nagrodę za całokształt pracy włożonej w turniej i ogólnie za całokształt działalności na Smoczych majówkach, otrzymał Amor ei!, który będzie musiał zrobić się na rycerza, przecież z takim probusowym pasem nie przystoi mieszczanowi. Trudy turnieju i zmęczenie zaczęły mi już wychodzić ze mnie, szybko więc po uczcie znalazłem się w inkubatorze. Budowa inkubatora: na dole 3 futra wełniane, koc wełniany i 3 futra wełniane, jako przykrycie: koc wełniany, 2 płaszcze wełniane... Człowiek czuje się jak w najlepszym hotelu, polecam kiedyś wypróbować.
Wydaje mi się, że nie potrzeba zbytniego podsumowywania II Turnieju Rycerskiego na zamku w Czersku, ponieważ to co napisałem, jest jednym wielkim podsumowanie, jeśli będę mógł za rok, także odwiedzę czerski zamek, bo warto.
Pozdrawiam,
Łukasz
środa, 28 kwietnia 2010
Codex Buranus 177 - "Stetit Puella"
Już dziś macie niepowtarzalną okazję zapoznania się z moją transkrypcją i tłumaczeniem części Codex'u Buranus, część ta skrócona i zinterpretowana nieco inaczej weszła w skład Carmina Burana - dzieła niemieckiego kompozytora Carla Orfa (1895-1982), mowa o "Stetit Puella".
Na początek może jednak podam kilka informacji o Codex Buranus, który powstał przed 1250 rokiem, prawdopodobnie około 1230. Jest to zbiór 320 wierszy o różnej tematyce, które zostały podzielone na 4 części:
I. Carmina Moralia - teksty moralistyczne i satyrystyczne.
II. Carmina veris et amoris - teksty chwalące wiosnę i miłość.
III. Carmina lusorum et potatorum - teksty o uciechach i zabawach.
IV. Carmina divina - poezja religijna
Kodeks ten został znaleziony w bawarskim klasztorze w Benediktbeuern w 1803 roku. Tak pokrótce prezentuje się to bardzo ciekawe źródło, ponieważ jak za chwilę się przekonamy, nie pisano tylko o tym jaki Bóg jest dobry, i że należy czynić dobrze.
"Stetit Puella" jest 177 wierszem w Codex Buranus, obok średniowiecznej łaciny w trzeciej zwrotce pojawiają się wtrącenia z języka Mittelhochdeutsch (średnio-wysoko-niemieckiego). Nie spotkałem się z słownikiem Mittelhochdeutsch - Polski, Polski - Mittelhochdeutsch, więc z Mittelhochdeutsch słowa tłumaczyłem na język niemiecki, a następnie na polski. Wiersz opowiada o pięknej, rudowłosej dziewczynie, która czekała na wielką miłość, jednak czy ją znalazła...
Tekst orginalny:
Transkrypcja:
STETIT. Puella rufa tunica si quis eam tetigit Item.
tunica crepuit eia. Stetit puella tamquam rosula
facie splenduit et os eius floruit eia. Stetit puella bi einem
bovme scripsit amorem an eime lovbe: dar chom uenus also fram
caritate magnam hohe minne bot si ir manne. De codem.
Tłumaczenie:
„Stetit puella”
Stetit puella rufa,
tunica si quis eam tetigit
tunica crepuit,
eia!
„Stała dziewczyna”
Stała dziewczyna rudowłosa,
jeśli ktoś sukni jej dotknął,
ta delikatnie szeleściła,
ahh!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Stetit puella,
tamquam rosula,
facie splenduit,
et os eius floruit,
eia!
Stała dziewczyna,
niczym różyczka,
o jaśniejącej twarzy,
i usta jej błyszczały,
ahh!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Stetit puella bi einem boume,
scripsit amorem an eime loube,
dar chom uenus also fram,
caritate magnam,
hohe minne.
bot si ir manne.
Stała w swej sukni dziewczyna,
pod jakąś altanką o miłości pisała,
wnet dzielna Wenus się zjawiła,
z miłosierdzia wielkiego sprawiła,
że miłością dworską,
obdarzył ją mężczyzna.
(przekład Łukasz Harazim)
Będę się starał systematycznie co jakiś czas tłumaczyć kolejne części Codex Buranus, więc zachęcam do kolejnych odwiedzin mojego bloga.
LukaszXIII
Na początek może jednak podam kilka informacji o Codex Buranus, który powstał przed 1250 rokiem, prawdopodobnie około 1230. Jest to zbiór 320 wierszy o różnej tematyce, które zostały podzielone na 4 części:
I. Carmina Moralia - teksty moralistyczne i satyrystyczne.
II. Carmina veris et amoris - teksty chwalące wiosnę i miłość.
III. Carmina lusorum et potatorum - teksty o uciechach i zabawach.
IV. Carmina divina - poezja religijna
Kodeks ten został znaleziony w bawarskim klasztorze w Benediktbeuern w 1803 roku. Tak pokrótce prezentuje się to bardzo ciekawe źródło, ponieważ jak za chwilę się przekonamy, nie pisano tylko o tym jaki Bóg jest dobry, i że należy czynić dobrze.
"Stetit Puella" jest 177 wierszem w Codex Buranus, obok średniowiecznej łaciny w trzeciej zwrotce pojawiają się wtrącenia z języka Mittelhochdeutsch (średnio-wysoko-niemieckiego). Nie spotkałem się z słownikiem Mittelhochdeutsch - Polski, Polski - Mittelhochdeutsch, więc z Mittelhochdeutsch słowa tłumaczyłem na język niemiecki, a następnie na polski. Wiersz opowiada o pięknej, rudowłosej dziewczynie, która czekała na wielką miłość, jednak czy ją znalazła...
Tekst orginalny:
Transkrypcja:
STETIT. Puella rufa tunica si quis eam tetigit Item.
tunica crepuit eia. Stetit puella tamquam rosula
facie splenduit et os eius floruit eia. Stetit puella bi einem
bovme scripsit amorem an eime lovbe: dar chom uenus also fram
caritate magnam hohe minne bot si ir manne. De codem.
Tłumaczenie:
„Stetit puella”
Stetit puella rufa,
tunica si quis eam tetigit
tunica crepuit,
eia!
„Stała dziewczyna”
Stała dziewczyna rudowłosa,
jeśli ktoś sukni jej dotknął,
ta delikatnie szeleściła,
ahh!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Stetit puella,
tamquam rosula,
facie splenduit,
et os eius floruit,
eia!
Stała dziewczyna,
niczym różyczka,
o jaśniejącej twarzy,
i usta jej błyszczały,
ahh!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Stetit puella bi einem boume,
scripsit amorem an eime loube,
dar chom uenus also fram,
caritate magnam,
hohe minne.
bot si ir manne.
Stała w swej sukni dziewczyna,
pod jakąś altanką o miłości pisała,
wnet dzielna Wenus się zjawiła,
z miłosierdzia wielkiego sprawiła,
że miłością dworską,
obdarzył ją mężczyzna.
(przekład Łukasz Harazim)
Będę się starał systematycznie co jakiś czas tłumaczyć kolejne części Codex Buranus, więc zachęcam do kolejnych odwiedzin mojego bloga.
LukaszXIII
niedziela, 25 kwietnia 2010
"Kwietniowe Kurczaki" 2010
Witam serdecznie po długiej przerwie. Wnika ona z tego, że z chęci przedstawienia wam ciekawych i zróżnicowanych artykułów wziąłem się do pracy za kilka na raz, ostatecznie więc wszystkie dalej są w fazie pisania, ale już za niedługo będę kolejne publikacje. Myślę że tyle słowa wstępnego wystarczy, do sedna więc...
"Kwietniowe Kurczaki" były jednodniową imprezą, która stała się swoistym prologiem przed sezonem 2010. Impreza organizowana była przez Roberta Bagrita, i na tym miejscu chciałbym podziękować mu za zaproszenie. Miejscem imprezy była malownicza polanka pośród wzniesień Jury Krakowsko-Częstochowskiej. W dalekiej odległości majaczyły prawie niezauważalne współczesne zabudowania, urok tych terenów mąciły jedynie linie wysokiego napięcia, które niestety wpisały się już na stałe w krajobraz cywilizacji XXI wieku. Miłą niespodzianką już na miejscu okazało się źródełko, które od naszego małego obozowiska znajdowało się 100 może 150 metrów. Tegoroczna zima nie oszczędziła wielu drzew, widać to chyba najbardziej właśnie na Jurze, dlatego też ze znalezieniem drewna na opał nie było żadnych problemów, wystarczyłoby go spokojnie na miesiąc obozowania.
Celem imprezy była próba upieczenia kurczaków nad ogniem na wolnym powietrzu. Po dotarciu na miejsce około godziny 11 i po sprawnie przeprowadzonej akcji zakładania obozu około 12:00 ogień już płoną i każdy miał krótką chwilę dla siebie na kontemplację przyrody i rozważania rekonstrukcyjno-historyczne – ja przynajmniej tak wykorzystałem ten czas. Na pierwszy ogień nad ogniem zawisł garnek z warzywami i mięskiem, w którym po kilku godzinach pojawił się zjadliwy krupnik.
W międzyczasie stworzyliśmy osobne ognisko na pieczenie kurczaków złożone z dwóch długich i podłużnych belek wewnątrz których na całej długości rozpaliliśmy ognisko. Już oprawione kurczaki nabijaliśmy kolejno na pal wiążąc je jednocześnie poprzecznym patykiem do niego, ażeby zapobiec obracaniu się ich w trakcie pieczenia.
Kucharz Robert bał się tylko jednego, że kurczaki zewnątrz wyglądające apetycznie w środku będą surowe, jednak jak czas pokazał jego obawy okazały się bezpodstawne i po krupniku można było rozkoszować się smakiem pysznych kurczaczków. Odetchnęliśmy z radością i z ulgą, ponieważ cel został osiągnięty, a słońce już powoli zmierzało ku zachodowi tworząc niezapomniane widoki i wprost fantastyczny klimat.
Czas po zjedzeniu kurczaków, a przed odjazdem spożytkowaliśmy na naukę strzelania z różnych broni dystansowych, był łuk, proca i ... ah kto nie był niech żałuje. Cytując jednak staropolskie przysłowie: 'Co dobre szybko się kończy' - około godziny 19:30 z uśmiechem opuszczaliśmy te piękne tereny. Uśmiech był tym większy, ponieważ już za tydzień w szerszym gronie mieliśmy spotkać się na Czersku...
... ale to już inna historia.
LukaszXIII
"Kwietniowe Kurczaki" były jednodniową imprezą, która stała się swoistym prologiem przed sezonem 2010. Impreza organizowana była przez Roberta Bagrita, i na tym miejscu chciałbym podziękować mu za zaproszenie. Miejscem imprezy była malownicza polanka pośród wzniesień Jury Krakowsko-Częstochowskiej. W dalekiej odległości majaczyły prawie niezauważalne współczesne zabudowania, urok tych terenów mąciły jedynie linie wysokiego napięcia, które niestety wpisały się już na stałe w krajobraz cywilizacji XXI wieku. Miłą niespodzianką już na miejscu okazało się źródełko, które od naszego małego obozowiska znajdowało się 100 może 150 metrów. Tegoroczna zima nie oszczędziła wielu drzew, widać to chyba najbardziej właśnie na Jurze, dlatego też ze znalezieniem drewna na opał nie było żadnych problemów, wystarczyłoby go spokojnie na miesiąc obozowania.
Celem imprezy była próba upieczenia kurczaków nad ogniem na wolnym powietrzu. Po dotarciu na miejsce około godziny 11 i po sprawnie przeprowadzonej akcji zakładania obozu około 12:00 ogień już płoną i każdy miał krótką chwilę dla siebie na kontemplację przyrody i rozważania rekonstrukcyjno-historyczne – ja przynajmniej tak wykorzystałem ten czas. Na pierwszy ogień nad ogniem zawisł garnek z warzywami i mięskiem, w którym po kilku godzinach pojawił się zjadliwy krupnik.
W międzyczasie stworzyliśmy osobne ognisko na pieczenie kurczaków złożone z dwóch długich i podłużnych belek wewnątrz których na całej długości rozpaliliśmy ognisko. Już oprawione kurczaki nabijaliśmy kolejno na pal wiążąc je jednocześnie poprzecznym patykiem do niego, ażeby zapobiec obracaniu się ich w trakcie pieczenia.
Kucharz Robert bał się tylko jednego, że kurczaki zewnątrz wyglądające apetycznie w środku będą surowe, jednak jak czas pokazał jego obawy okazały się bezpodstawne i po krupniku można było rozkoszować się smakiem pysznych kurczaczków. Odetchnęliśmy z radością i z ulgą, ponieważ cel został osiągnięty, a słońce już powoli zmierzało ku zachodowi tworząc niezapomniane widoki i wprost fantastyczny klimat.
Czas po zjedzeniu kurczaków, a przed odjazdem spożytkowaliśmy na naukę strzelania z różnych broni dystansowych, był łuk, proca i ... ah kto nie był niech żałuje. Cytując jednak staropolskie przysłowie: 'Co dobre szybko się kończy' - około godziny 19:30 z uśmiechem opuszczaliśmy te piękne tereny. Uśmiech był tym większy, ponieważ już za tydzień w szerszym gronie mieliśmy spotkać się na Czersku...
... ale to już inna historia.
LukaszXIII
poniedziałek, 15 marca 2010
Tytułem wstępu...
Chęć stworzenia własnej strony internetowej, na której mógłbym prezentować własne poglądy, artykuły i rekonstrukcje, dojrzewała we mnie już od jakiegoś czasu. Wybrałem formę blogu, ponieważ w miarę łatwo się go prowadzi i nie trzeba kończyć studiów informatycznych, żeby całość wyglądała schludnie i estetycznie.
Mam cichą nadzieję, że ktoś od czasu do czasu tu zaglądnie i przeczyta z zainteresowaniem pojawiające się tematy, których już w głowie mam kilka. Chciałbym jednak, żeby publikowane tutaj treści wyczerpywały na miarę moich możliwości temat, więc potrzebuję czasu na każdorazowe zebranie, opracowanie oraz przetworzenie źródeł. Zabiegał będę także, aby przynajmniej część artykułów została przed publikacją tutaj, przeczytana i skomentowana przez uniwersyteckich pracowników naukowych.
Czasem, a może nawet częściej niż czasem, jak wyżej, na tym blogu pojawiać się będą "złote myśli", można się z nich śmiać, można je komentować, czekam także na polemikę i uwagi na temat prezentowanych tutaj tematów. Jeśli polemika okaże się konstruktywna, z wielką przyjemnością, za zgodą autora zamieszczę ją na tym blogu. Wszelkie uwagi proszę kierować na e-mail: lukaszxiii@o2.pl lub gadu-gadu: 1950807 , a pięknym kobietą będę mógł służyć numerem telefonu.
Na zakończenie chciałbym życzyć wszystkim udanych rekonstrukcji, niezapomnianych imprez oraz szczerego uśmiechu w zbliżającym się wielkimi krokami sezonie 2010.
LukaszXIII
Mam cichą nadzieję, że ktoś od czasu do czasu tu zaglądnie i przeczyta z zainteresowaniem pojawiające się tematy, których już w głowie mam kilka. Chciałbym jednak, żeby publikowane tutaj treści wyczerpywały na miarę moich możliwości temat, więc potrzebuję czasu na każdorazowe zebranie, opracowanie oraz przetworzenie źródeł. Zabiegał będę także, aby przynajmniej część artykułów została przed publikacją tutaj, przeczytana i skomentowana przez uniwersyteckich pracowników naukowych.
Zrozumiałem ostatnio pewną ważną sprawę w kwestii odtwórstwa historycznego. Mianowicie, żeby być dobrym odtwórcą historii, trzeba przed nazwiskiem mieć "dr" z archeologii i historii. A całkiem poważnie to może faktycznie dwa doktoraty są trudne do osiągnięcia, ale interesować trzeba się i historią i archeologią. Widoczny od kilu sezonów w kręgach odtwórców XIII wieku nacisk nie tylko na kulturę materialną epoki, ale także mentalność jaka panowała w tym czasie wzmaga potrzebę samodoskonalenia się pod kątem wiedzy historycznej. Dopiero połączenie tych dwóch nauk: historii (z jej wszystkimi naukami pomocniczymi) i archeologii może dać nam formę odpowiednią do noszenia miana odtwórstwa historycznego. I pojawią się głosy najpewniej sceptycznie odnoszące się do moich wniosków, ale można spojrzeć na to pod kątem podanych przeze mnie skrajnych przykładów. Osoba interesującą się tylko i wyłącznie historią, która ma zamiar "bawić się" w rekonstrukcję najprawdopodobniej zostanie "przebierańcem", która wie kiedy i jak rządził Mieszko Plątonogi, ale nie będzie potrafiła odróżnić historycznej ceramiki od tej z cepelii. Idąc w drugą stronę spotkamy archeologa wiedzącego na temat kultury materialnej XIII wieku wszystko, posiadającego w domu orginały tychże rzeczy, lecz mimo to nie będzie potrafił on wskazać jakichkolwiek różnic pomiędzy chłopem pańszczyźnianym a rycerzem. Tak więc, nawet jeśli wydaje się to początkowo niemożliwe, należy łączyć obie nauki w imię lepszego odtwórstwa historycznego XIII wieku. A jutro wybierając się do piaskownicy z grabkami i łopatką na "wykopaliska" weźcie też tam książkę, którą będziecie czytać pomiędzy odsłanianymi kolejnymi warstwami stratygraficznymi wykopu.
Czasem, a może nawet częściej niż czasem, jak wyżej, na tym blogu pojawiać się będą "złote myśli", można się z nich śmiać, można je komentować, czekam także na polemikę i uwagi na temat prezentowanych tutaj tematów. Jeśli polemika okaże się konstruktywna, z wielką przyjemnością, za zgodą autora zamieszczę ją na tym blogu. Wszelkie uwagi proszę kierować na e-mail: lukaszxiii@o2.pl lub gadu-gadu: 1950807 , a pięknym kobietą będę mógł służyć numerem telefonu.
Na zakończenie chciałbym życzyć wszystkim udanych rekonstrukcji, niezapomnianych imprez oraz szczerego uśmiechu w zbliżającym się wielkimi krokami sezonie 2010.
LukaszXIII
Subskrybuj:
Posty (Atom)